Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

czwartek, 26 października 2017

Veni, Vidi, Vici EDS 2017 KIEV vol.3

Pobudka. Dnia poprzedniego ustaliliśmy marszrutę. Do celu jedyne 15 km. Ale jak się okazuje, psy to trzeba przepłukać. Leżą sobie one na posadzce i szarzeją. No tak jakoś same z siebie. Co było białe, jest szare. Obsługa hotelowa o odkurzaczach słyszała. Co więcej nawet je oglądała. Na targach AGD zapewne. Jako, że zdecydowaliśmy się pokazać psy na wszystkich wystawach EDS przystępujemy do rzeczy. Kąpiel i suszenie w wannie z hydromasażem - pełen wypas i rozpusta. Jako, że hotel nie troszczy się o czystość w pokojach, sami musieliśmy posprzątać po kąpieli. W sumie, niby to uczciwe, ale niesmak pozostał. Zerwaliśmy się o nieludzkiej porze więc zostało nam jakieś 2,5 godziny do wejścia na ring. Szmat czasu. Nie musimy się śpieszyć i na spokojnie dojedziemy na miejsce. Psy zapakowane, klatki też, my siedzimy. Znaczy ani psy ani my nie siedzimy w klatkach. Klatki jadą osobno, znaczy z nami ale złożone. Zresztą nie o klatkach. Jedziemy na jedną z wystaw EDS 2017 - dziś UA-ichnia międzynarodówka. Droga, a właściwie nawierzchnia drogi mocno mnie zaskoczyła. Centrum miasta przypomina jakiś remont. Taki permanentny i stały- kontinuum. Jedna wielka dziura, choć raczej powinienem powiedzieć lej po bombie. Masakra - jak nie studzienki umiejscowione w koleinie, a wystające na 10 centymetrów, to dziury głębokie jak rów oceaniczny. Jakieś muldy i wybrzuszenia. Przypomina to mapę 3d niezwykle górzystej krainy, wręcz niby atlas rozpostarty na ulicach. No i ten brak linii oddzielających pasy ruchu. To niesamowite. W pewnej chwili stojąc na światłach na drodze, która wg. polskich standardów miała by trzy pasy ruchu, stoi 7 samochodów. I co najdziwniejsze nikt na nikogo nie trąbi! Jedziemy więc za wskazaniami nawigacji. Droga wiodła przez centrum. Super zobaczymy zabytki, może nawet jakieś inne miejsca godne obejrzenia. Tak w przelocie, ale dobre i to. Mój pilot, w trakcie podróży. Znaczy siedząca na prawego żona, prowadzi mnie niezawodnie do celu. Trafne komentarze na temat kierunku przeplatając przyjacielskimi radami dotyczącymi sposobu prowadzenia. Takimi jak:
- Celujesz w te dziury?
- Jakie dziury kobieto? To jest jedna wielka dziura.
- Zwolnij, rozwalisz koła!
- Zwolnij? Jadę 16 km/h, jak zwolnię to stanę!
I takie tam o poranku w samochodzie żebym przypadkiem nie zestresował się zanadto przed wystawą. Uśmiecham się uroczo przez zaciśnięte zęby, wyglądając jak zombie ze szczękościskiem. Zresztą wiecie jak to jest, kiedy obok siedzi marudząca na Wasz sposób prowadzenia osóbka. Dojechaliśmy do centrum. Znaczy na sławny Majdan. I tu niespodzianka. Całe centrum wyłączone jest z ruchu. Obchody święta, festyn, parada wojskowa. Zresztą co do parady to myślę, że zawieszenie broni pozwoliło ściągnąć do stolicy całe ciężkie uzbrojenie. No czołgów i wojska tyle, że dopiero teraz poczuliśmy się jak w strefie wojny. Choć drogi od początku wyglądały na zbombardowane. Stoimy, krótka rozmowa z miejscową Policją wyjaśniła, że tędy nie pojedziemy, i że w ogóle nie ma mowy. Musimy objazdem. Ale którędy? Tędy. Znaczy, że tędy dojedziemy? Nie znaju. Nie no, qrwa jakiś czeski film. Nawigacja upiera się byśmy jechali przez środek kolumny czołgów. O objazdach nie słyszała i nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Na nic tłumaczenie, że mam tylko lekkie uzbrojenie, niezdolne do przebijania pancerzy. Poziom frustracji wzrósł nieco powyżej zera. Ale mamy czas… objechaliśmy więc centrum i wybieramy ponownie teren wystawy. Oczywiście na stronie wystawy nie ma dokładnych namiarów. Jest tylko miejsce, w którym się odbywają. Jak się okazało takie miejsca są dwa. Powinniśmy być 2 kilometry od celu. Niestety nawigacja twierdzi, że jesteśmy 18. Mamy dużo czasu. Jedziemy więc w nowo wskazane miejsce. Trasa normalna. Dziury, studzienki, koleiny, leje po bombach, okopy i ”takie tam w Kijowie”. Dojechaliśmy w miejsce gdzie stoi zabytkowa pompa ręczna. Wystawy psów nie stwierdzono.
Dobra. Czasu mamy jeszcze sporo. Nie denerwujemy się. I wcale nie ma powodu, żeby na siebie wrzeszczeć na poboczu. Żadne takie. Jesteśmy opanowani, profesjonalni i zdecydowani na dotarcie do celu. Choćbym miał przebić się przez kolumnę pancerną wyłącznie przy pomocy otwieracza do konserw. Jako, że jestem dumnym posiadaczem scyzoryka typu Mac’Guywer nic dla mnie nie straszne. Nowe współrzędne i w drogę. Wróciliśmy do centrum. Ta sama policja i te same tłumaczenie, że tędy „Nie Lzia”. Fuck! Jak nie tędy to jak?! Moja żona straciła cierpliwość tak do moich prób porozumienia się w języku cyrylicy, jak i do udających niezrozumienie milicjantów. Wyjechała z oxfordzkim angielskim, który starł uśmieszek wyższości z wyrażających niezrozumienie fizjonomii funkcjonariuszy. Ha! My też potrafimy mówić w języku, którego wy „nie panimaju”, mamy was! Jeden z f-szy, taki bardziej kumaty, w łamanej angielszczyźnie oświadczył, że jego dziewczyna zna „anglijski” i on do niej zadzwoni. Zadzwonił. Pięć minut później zrezygnowaliśmy z czekania. Biedny człowiek właśnie obficie się tłumaczył, że nie wyniósł śmieci bo poszedł do pracy i że nie zna żadnej Nataszy. I że to nic nie znaczy. I że przeprasza, obiecuje poprawę i zmieni się diametralnie. Zacznie ćwiczyć jogę i przejdzie na veganizm. Stracona sprawa. W międzyczasie paradoksalnie czas nam się skurczył. Bardzo. Ogłoszono oficjalnie. Można panikować. Zacząłem rozglądać się z paniką w oczach dookoła w poszukiwaniu ratunku. W ręku nie wiedzieć jak znalazł się scyzoryk. Otwarty - opcja otwieracz do konserw czyli wchodzę w tryb wojenny i analizuję sytuację. Nie jest źle - pierwsze sześć trupów padnie zanim pozostali się zorientują. I tu jak zwykle sytuacja została uratowana przez moją niezastąpioną żonę. Zawsze tak się dzieje, że gdy sytuacja jest już tak beznadziejna, że gorzej się nie da, ONA znajduje rozwiązanie. Dlatego ją znoszę i nadal może jeździć na prawego, a nie w przyczepce za samochodem. Swoim nadzwyczaj bystrym wzrokiem, jedyne -18 dioptrii, namierzyła taksówkę. Nie bacząc na własne bezpieczeństwo, wbiegła na ulicę pomiędzy jadące Łady i kategorycznie zażądała, aby stanął pośrodku skrzyżowania. Widok niecodzienny. Korek utworzył się momentalnie. Moja lepsza połówka, jakby tego nie zauważyła… może zresztą faktycznie nie zauważyła. Będąc w trybie „panika” wytłumaczyła taksówkarzowi, oczywiście w najczystszym angielskim, gdzie chcemy dotrzeć. Taksówkarz był równie błyskawiczny. Wsiadaj, dał znak pozawerbalny. Jedźcie za nami wrzasnęła moja żona. Ha w końcu przewodnik znający miasto. Jesteśmy uratowani! Jak na amerykańskich filmach ruszyliśmy z piskiem opon. Łamiąc kilkanaście przepisów o ruchu drogowym na oczach przynajmniej piętnastu miejscowych policjantów. Kurde, to jest akcja. Adrenalina wali w żyły. Gnamy jak potępieńcy. Nikt się nie martwi o opony i zawieszenie. No dosłownie jak w filmie. Przed oczami mam sceny pościgów po San Francisco. Iskry sypią się na wybojach. Na taką akcję czekałem całe życie. Nagle taksówka przed nami sygnalizuje zjazd na pobocze. Stajemy. Co jest? Wypadam z samochodu. Noga nadal mi drga od kurczowego wciskania gazu. Moja wszechmocna żona wyskakuje z taksówki. I tu następuje nagły zwrot akcji. Jak w najlepszej powieści sensacyjnej. Podbiega do mnie. Włos rozwiany, wzrok szalony, adrenalina bucha z niej jak z wulkanu. On, kurwa nie rozumie ani słowa po angielsku, weź mu kurwa wytłumacz gdzie jedziemy!!! Oklapłem jak przekłuta dętka. Odpaliłem internet w telefonie i pokazuję taksówkarzowi gdzie chcemy być. Uspokoił się wyraźnie, rozpoznał zdjęcie. To tylko 15 km stąd mówi. Za pól godziny będziemy. I faktycznie byliśmy. Zadziwiające jest jednak, że te 15 kilometrów przebyliśmy w 25 minut jadąc średnio 100 km/h. Pierwszego dnia po powrocie odwiedziłem wulkanizację gdzie dokonałem zmiany czterech opon na nowe. Te z Kijowa nie nadawały się już do niczego. Organizacja wystawy była całkiem niezła. Weterynarzy podbijających zgłoszenia było chyba ze dwudziestu. Katalogi i wejściówki rozdawane w kilku miejscach. Wejście na teren przebiegło nadzwyczaj sprawnie. Bez kolejek i zbędnego czekania. Pierwsza wystawa poszła raczej średnio. Lisu nie zajął lokaty, Ruda była trzecia. Sroka wbrew oczekiwaniom, bo cała wyliniała zajęła drugie miejsce, czym nas zaskoczyła i doprowadziła do tego, że ten dzień się opłacił. Na zakończenie oznaczyłem to miejsce w nawigacji, coby dnia następnego oszczędzić sobie stresu. Powróciliśmy do hotelu. Resztę dnia poświęciliśmy na odpoczynek i dochodzenie do siebie. No i naturalnie spożyliśmy tradycyjny miejscowy posiłek. W życiu nie jadłem tak dobrego burito i fajity. Następuje dzień drugi. Dzisiaj tylko Lisu występuje. Jako, że Lisu jest piękny, dumny i wyniosły, a ja nie. Wystawia go nasz przyjaciel i mój mentor Marek Szrejter, który uczy mnie prawidłowego psiego behawioru i którego w tym właśnie celu zaprosiliśmy na wyprawę do Kijowa. Tak więc tego dnia z przyczyn czysto technicznych, to ja pozostałem z dziewczynami w hotelu. Dzięki temu miałem czas zaznajomić się z miejscową geografią. Niesamowite jest to, że widok psa na smyczy budzi powszechne zdziwienie. Ludzie nie wyprowadzają tam psów na spacery, albo nie posiadają psów, które należy wyprowadzać. Co więcej, w życiu nie widziałem tylu bezpańsko biegających psów. Nie jestem pewien, na jakiej zasadzie funkcjonował ten hotel, ale Sroka i Ruda były miejscową sensacją. I to nie tylko wśród dzieci, które zakochałyby je na śmierć, ale i wśród rodziców. Pokazywano nas jak jakąś ciekawostkę. Ludzie podchodzili i pokazywali dzieciom na rękach. „Patrzaj eto sobaka”. Kurde u nas tak się robi z krowami i owcami. Co oni zrobili ze swoimi psami? Zjedli? Pod koniec naszego pobytu miejscowe dzieci na pamięć znały każdego naszego psa i jak tylko wychodziłem z nimi na spacer pędem biegły do nas przywitać się. Znały imiona, wiedziały, którego i jak głaskać, co więcej odnoszę wrażenie, że znały wszelkie szczegóły ich życia. Co więcej nasze psy znały te dzieci i cieszyły się na te przejawy niemal boskiej adoracji. Zdębiałem w chwili, gdy usłyszałem jak dziewczynka, lat może 5 tłumaczy nowo przybyłemu chłopcu. To jest Akita, ten duży to pies. Nazywa się Lisu. Nie podchodź do niego od przodu, tylko stań z boku. I delikatnie dotknij jego boku. Bo wiesz „on możiet kuszac”. A ta mniejsza to dziewczynka. Nazywa się „Ryża”. Jest słodka. Ta czarna to Sroka, „ty znajesz tak ptica”. Ona liże jak ją głaskasz. No rozkleiłem się. Z tego co widziałem, tylko nasze psy cieszyły się takim powodzeniem. Ale to spowodowane było chyba tym, że pozostali właściciele psów nie pozwalali ich głaskać. Zaobserwowałem pewną prawidłowość. Polacy nie mieli nic przeciwko temu aby dzieci dopieszczały ich psy. Niestety było ich zatrważająco mało. Rosjanie natomiast nie pozwalali się dzieciom zbliżać. Cóż co kraj to obyczaj. Może się obawiali, że im psy wybrudzą. No i najważniejsze. Lisu na wystawie zajął drugie miejsce z Res.Cac-em. W końcu coś się zaczęło dziać po naszej myśli. Po powrocie resztę dnia spędziliśmy na świętowaniu sukcesu. Zresztą pod wieczór, kiedy świętowanie doprowadziło do pewnych braków w rejonach barkowych, zmuszony byłem udać się na pobliski Shell w celu poczynienia zakupów. Psy zrobiły oszałamiające wrażenie na obsłudze stacji, jaki i na odwiedzających. Spędziłem tam ponad godzinę opowiadając zebranemu audytorium o Akitach. Było fajnie. Hot-dogi całkiem wystygły. W końcu zacząłem wierzyć, że może jednak ta wyprawa ma jakiś sens. Cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz