Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

sobota, 9 września 2017

European Dog Show 2017 czyli wielka wyprawa!



VOL. 1
Wróciliśmy, żyjemy więc będziemy opowiadać ku przestrodze i dla potomności może nie o stricte Akitach, ale o niecodziennym wyjeździe na pewną wystawę. Bo jak się nie podzielę tą przygodą to mnie chyba jakiś udar trafi. No coś tak niesamowitego trafia się raz w życiu. Nie żartuję. Od kiedy zapadła decyzja o naszym udziale w tym przedsięwzięciu czułem się jakbym brał udział w filmie Barei. Jak się zapewne domyślacie piszę o Euro Dog Show 2017, organizowanym na Ukrainie, w Kijowie. To takie ościenne państewko w stanie wojny, które kiedyś było naszą rubieżą. Dzisiaj już nie jest i nie wychodzi im to na zdrowie. Ale nie o układach polityczno/historycznych, cokolwiek bym prywatnie nie sądził na ten temat. Otóż pewnego pięknego wiosennego wieczoru zapadła brzemienna w skutki decyzja. Jedziemy! Ha! Bo co my nie pojedziemy? Jak nie my to kto? No w sumie wszyscy inni, ale przecież nie o to chodzi. To EuroDS i takie tam. Przecież wypada być, chcemy zobaczyć i w ogóle. No dobra. OK. Skoro trzeba to trzeba. Decyzja podjęta, kobyłka u płotu, klamka zapadła, baba z wozu i różne takie. Zgłaszamy psy. Pierwsze pytanie, które? Jak to, które. Wszystkie. Nasze i może jeszcze ze dwa sąsiada. Niby Akit nie ma, ale jak się przystrzyże i ufarbuje to może ujdą za Leonbrgery Akicie Osowieckie.  Że niby taka hodowla wielka, postępowa i rozwojowa. Ale system nie przyjął dodatkowych psów. Nie wiem dlaczego. Takie ładne i rude. A, że większe od sędziego? To wina dzisiejszej diety, sterydów w karmach, złych filmów i brutalnych gier wideo. No młodzież dzisiaj taka wyrośnięta. Cóż pewnie chodziło o Osowiecką, że niby za mała dziurka na mapie coby światowa Ukraina wiedziała o jej istnieniu. Ale nie poddajemy się. Po wnikliwym przestudiowaniu systemu rejestracji zgłoszeń w języku rodzimym wystawie, następnie w międzynarodowym, były dostępne również krzaczki wschodnie, które jednak nic nam nie powiedziały, doszliśmy do wniosku, że jesteśmy gotowi dokonać karkołomnej czynności zgłoszenia. Jam tego dokonywał, albowiem jestem osobą światową o dużej wiedzy w temacie zgłoszeń. Wpisałem wszystko co było wymagane. Numer chip, imię i nazwisko, przydomek hodowlany, rozmiar stopy, umaszczenie, preferencje żywieniowe, adres, ulubiony kolor sąsiadki mieszkającej trzy domy dalej, jeszcze dokładniejszy adres (był tu pewien problem, albowiem nie wiem jak w jednorodzinnym umieścić numer mieszkania, oczywiście niezbędnie wymagany), preferencje żywieniowe sąsiada mieszkającego w równoległym domu trzy ulice w prawo patrząc od równoleżnika 0 i takie tam nieistotne szczegóły. Ale jestem twardy, więc przebrnąłem przez formularz. Nastąpił nieuchronny moment płatności. Zapłaciłem. Bolało. Dumny i blady położyłem się spać po zaledwie 7 godzinach dokonywania prostej rejestracji.


Następnego dnia miałem potwierdzenie rzetelnego i wielogodzinnego zgłoszenia jak również zainkasowania płatności. Również niebagatelnej. Płatności dokonałem kartą MasterCard i pewnie dlatego kilka dni później moja mina była bezcenna. Otóż organizatorzy przypomnieli mi, iż podczas mojej płatności zapomniałem zapłacić. Hmm, myślę sobie późno było może i czegoś nie kliknąłem. Sprawdzam historię konta. Płatność poszła. Pobrałem potwierdzenie i z krótkim tłumaczeniem, że musiała zajść jakaś pomyłka przesłaliśmy organizatorom. Otrzymaliśmy uprzejmą odpowiedź, że istotnie wszystko jest jak powinno być, i że nie mamy się czym martwić albowiem ALL IS DONE. Super. Trzy dni później ponownie zgłasza się do nas organizator, z prośbą o uregulowanie płatności. !!!. Ale, że jak to tak. Dzwonię więc do banku z awanturką. Tam mi jasno i klarownie wytłumaczono, że po pierwsze proszę nie krzyczeć, a po drugie Ukraina kasę wzięła. I, że proszę się z nimi dogadywać. Szlag. Najlepiej po seczuańsku bo oni ani ludzkiego ani angielskiego nie panimają. Zresztą po rusku też nie kumają, choć posługują się ich alfabetem. Cała przepychanka trwała przez kilka miesięcy. Zdążyłem zapaść na wrzody żołądka z przerzutami na wycięty wyrostek robaczkowy. W pewnej chwili odkryłem, że cierpię na zaawansowaną depresje, odmiana czarna, że siedzę w koronie naszego tulipanowca i rozważam udźwig konarów. W dłoni trzymam sznur. Tulipanowiec jako drzewo szczególnie współczulne momentalnie wyłysiał był z liści i do dziś straszy gołymi gałęziami. Na dowód mogę zamieścić zdjęcie. Moja żona natomiast z tego wszystkiego zapadła na wysoce zjadliwą odmianę choroby znanej z wieków średnich, a wdzięcznie zwanej kurwicą. Choć jak się zastanowić to chyba była cholera. Zresztą nieważne. Charakteryzowało się to tym, że gdy wypowiadała się o organizatorach EDS 2017, to wpadała w szczególnie kwiecisty słowotok. No majstersztyk sztuki oratorskiej. Bo przez kilkanaście minut używając jedynie słów obelżywych i powszechnie uznanych za wulgarne potrafiła opisywać organizatorów, ich matki, ojców, bliższą i dalszą rodzinę oraz kazirodcze stosunki panujące pomiędzy nimi. Nierzadko włączając w to urządzenia małego AGD oraz owoce i warzywa. Nasza walka z EDS trwała długo i była zażarta, korespondencja liczy kilkaset stron wydruków milowych i zaangażowane w nią było MSZ, kuria papieska oraz Towarzystwo Przyjaciół Origami na Ukrainie. Za sprawą naszych psów doszło do pojednania papistów z prawosławnymi i zawieszenia broni na Krymie, jak również opracowania papierowego sedesu, ze spłuczką, działającego. Ale zgłosić psów się nie udało. Dopiero moja niezastąpiona żona przez znajomą hodowczynię z Ukrainy zdołała zdobyć karty zgłoszeń, nadal niezgłoszonych psów. Niestety było już za późno abyśmy zdołali zgłosić Pary Hodowlane. 


Jak się okazuje, dokumentacja wymagana do wyjazdu zza wschodnią granicę obejmuje dużo więcej. Pomijając badanie weterynaryjne ważne 48h oraz zdjęcia w paszportach psich, do przekroczenia granicy potrzebne jest świadectwo zdrowia wydane przez Powiatową Inspekcję Weterynaryjną. Cóż, przygotowany na schody zadzwoniłem. Moja PIW znajduje się w Pruszkowie. Muszę powiedzieć, że obsługa jest rzeczowa, kompetentna i znająca się na tematyce. Zostałem umówiony na konkretny dzień i godzinę. Powiedziano mi co muszę posiadać. Całą sprawę załatwiono w pół godziny. No nic tylko polecać. Tego to się nie spodziewałem. Byłem tak zaskoczony, że wychodząc nadal miałem niedowierzająco otwartą gębę. Ponadto rzecz, która zwie się miareczkowaniem a co jest w rzeczywistości pomiarem ilości przeciwciał we krwi po szczepieniu na wściekliznę. Wynik musi być większy niż 0,5. Samo to trwa ze dwa miesiące. Znaczy wynik elektroniczny przychodzi w miarę szybko, bo już po dwóch tygodniach. Niestety certyfikat papierowy otrzymuje się najwcześniej po sześciu tygodniach. Bo z Niemców jedzie. Moje stado zostało przebadane z należytym wyprzedzeniem, jak na odpowiedzialnego wystawcę przystało. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy się dowiedziałem, że Lisu jak najbardziej, Sroka Super, Ruda yyy coś nie wyszło i trzeba powtórzyć. AAAAA to się nie dzieje. Do wystawy miesiąc. A ta pokraka mała i czerwona, choć jakże piękna i kochana nie ma miareczkowania. Na gwałt nowe badanie trzeba zrobić. Cóż. Wynik papierowy nie przyszedł do dzisiaj. Miareczkowanie w paszporcie zostało oparte o elektroniczny wynik przesłany z laboratorium na jeden dzień przed wyjazdem. 

No rzutem na taśmę. W międzyczasie gdzieś odezwał się nasz hotel. Ponoć wszystko jest w porządku i psy są przyjmowane bez problemu. Śpieszą jedynie donieść, że psy do 3 kg. Do kurwa ilu??? Ludzie. Takich psów nie ma! A jak są, to to nie są psy. Psy nie ważą do 3 kg. Tyle to waży zapasiona świnka morska albo kurczak rasy brojler. Więc korespondencja z hotelem. Tym zajmowała się moja rozsądna żona. Wytłumaczyła państwu w hotelu, że istotnie posiadamy zwierzęta. Istotnie waż nieco więcej niż 3 kg. A tak właściwie to są chomiki, ale ostatnio nieco przesadziły z ziarnami. No wiedzą państwo te zboża Emo i pestycydy i jeszcze efekt cieplarniany. No utyło im się odrobinę. Oni, że wszystko rozumieją, że nie ma sprawy, że przyjeżdżajcie. Trzeba tylko nieco dopłacić. Nieco to znaczy, ile? liczycie od kilograma powyżej trzech? Nie, jednorazowo za pso-chomika. A wiela tego będzie? No tyle i tyle. Ufff ważne, że przyjmą. Ale można by zaznaczyć to na początku, a nie na dwa tygodnie przed wystawą. Zwłaszcza, że rezerwacja robiona 3 miesiące temu. No cyrk i wojna jakaś. Koniec, końców zapakowaliśmy się w samochód i jedziemy. Transport też nieco cudacznie wyglądał. Pojazd do największych nie należy. A w nim jakieś bagaże, psy, klatki, psy, moja żona, psy, kanapek jak na wyprawę siedmiodniową do miejsca, gdzie supermarketu nie uświadczysz, co więcej powszechnie znany jest fakt braku żywności. No istny festyn, tyle że mobilny. Dojechaliśmy do granicy. Stanęliśmy i podziwiamy. Niby nie ma na co patrzeć, bo noc ciemna choć oko wykol. Trzeci stopień zasilania i latarnie nie świecą. Ale podziwiać warto. Pewne rzeczy zobaczyć można tylko tutaj i nigdzie indziej. Kolejka idzie dość sprawnie. Co więcej jest specjalnie wyznaczona bramka oznakowana jako tylko dla obywateli UE. Trzy pojazdy przed nami. No i o co tym wszystkim czarnowidzom chodziło. Jakie godziny stania, jakie koszmarne kolejki. Przecież to potrwa chwilę. I faktyczne. Celnik wzywa. Kontrola paszportowa, odprawa celna. O widzę, że mają państwo pieski. Postanowiłem grać światowca co to na niejednej granicy już paszport zgubił i dalej w deseń lekko wiejski. Ano mamy. Jakie ładne. Ano ładne. No to proszę otworzyć bagażnik. Ano otworzę tylko proszę przytrzymać jakby chciały uciec. Następuje chwila nieoznaczoności i konsternacji. Aaa groźne one? Ano groźne. Znaczy gryzą? Ano mogą. Eee to chyba nie ma potrzeby otwierać! Nie no co pan, otworzę. Nie, nie trzeba. Oj tam, oj tam tylko pan łapie tego dużego, bo po pana stronie wyskoczy. NIE TRZEBA OTWIERAĆ! Serio - zdziwiłem się teatralnie. Oskara mam w kieszeni, ach ten JA. Musiałem jeszcze pokazać psie paszporty. Bez prezentacji psów rzecz jasna. Szczególnie bez pokazywania psów. Wszyscy dziwnie na to nalegali. Nawet moje szczere zapewnienia, że przecież na wystawę jedziemy i wyglądają szczególnie ładnie nikogo nie przekonały. I Już jesteśmy za granicą. I tu się zaczął trzeci świat.


 Dopiero teraz zrozumiałem o czym mówili, że stać trzeba godzinami. Jezdnia długa, że końca nie widać. Upchana samochodami tak, że gdyby było to możliwe piętrowo by się ustawiali. Idź szukać weta. To moja żona, wybitny specjalista w sprawie przekraczania granicy krajów byłego bloku ZSRR. Nie będę się kłócił. Biorę dokumenty i idę szukać. Trzecia w nocy, a ja kilkaset metrów dalej dogaduje się ze strażnikiem granicznym w kwestii gdzie znajdę wetwracia. Celnik wyraz twarzy miał tylko nieco inteligentniejszy od słupka, o który się opierał. Ale wykazał szczególne zainteresowanie moim problemem. Wylewnie i drobiazgowo wyjaśnił mi, zapewne w języku uzbekistańskim, bo ni cholery nie zrozumiałem, że jak się dalej będę pchał w przejście graniczne to po łbie dostanę. Słów nie rozumiałem, ale gesty i owszem. Zaprałem moje dokumenty i wróciłem w noc do samochodu. I co już załatwiłeś. Pyta żywo zainteresowana moja współhodowczyni. Znaczy co? Gram idiotę. Gówno. Słyszę w odpowiedzi. A to tak. Tam jest ubikacja. Lekarza. Załatwiłeś pieczątkę od weta? Nie. To idź i załatw. Bo na stronie pisali, że trzeba od razu do weta iść po pieczątkę. Więc tłumaczę, że jesteśmy na pasie demarkacyjnym i do granicy to jeszcze ze trzysta metrów kolejki. I jak dojedziemy to poszukam weta. No dobra to gdzie ta toaleta. Jaka toaleta, aż mnie w fotel wbiła tak nagła zmiana tematu. No ta, w której byłeś. Ręce mi opadły.
Po jakichś trzech godzinach dotarliśmy do szlabanu. Podniósł się. Przekroczyliśmy pas ziemi niczyjej. Znaleźliśmy się na terenie Ukrainy. Opuściliśmy cywilizację. Cyrk trwał nadal, tyle, że teraz w cyrylicy. Cdn…