Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hotele i psy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hotele i psy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 8 czerwca 2018

Wakacje, psów będą wakacje!


Witam,

Dawno mnie nie było. Dzisiaj opiszę wyjazd na wakacje, a w naszym przypadku ferie zimowe, ale w sumie to to samo. Bo niby jaka różnica? Tu śnieg, tam deszcz, chyba wolę ten śnieg bo moczy jakby wolniej i można na nartach pojeździć. Fakt, że wodne też są, choć ciężko w lesie na wodnych poginać. To się prosi o wypadek, i w sumie o kaftan. Bo przyznacie, że to nie jest normalne. No wyobraźcie sobie: Ktoś śmiga w deszczu, na nartach wodnych po lesie… z Akitą na smyczy - pokój bez klamek. W każdym razie jedziemy na wczasy. Po pierwsze wyszukujemy ośrodek, który przyjmuje psy. W zasadzie nie „psy”, tylko „PSY”. Warto się upewnić, że właściciel dostrzega i rozumie różnice. Później wyjdzie, że nasz nie rozumiał różnicy. Warto wysłać wiadomość, że przyjeżdżamy z prawdziwymi psami. Prawdziwymi tzn. dużymi. Jak znam życie oni nawet tego nie przeczytają ale to gwarantuje nam podstawę do kłótni i ewentualnego odzysku kasy jakby Was pogonili. Bo myślę, że mogą Was pogonić. Ale sądy są dla wszystkich. Macie gwarancję, że poinformowaliście i kurde powinni choć przeczytać tę wiadomość. Przyjmijmy, że oni wiedzą z jakimi psami przyjedziemy. Tak, tak wiem, indyk też myślał, że w niedziele poogląda telewizję. aż nagle okazało się, że nie bardzo ma czym oglądać- jakby oczu brak. Tyle słowem wstępu.
Powiem Wam coś przezabawnego. Postanowiliśmy wyjechać na ferie zimowe. Wszyscy. Znaczy wszyscy, WSZYSCY! Kot nie jest wszyscy, więc został w domu z opiekunką, z którą miał romans i był bardzo niezadowolony z naszego powrotu. Ale przecież kot się nie liczy, jeśli człowiek ma cztery Akity. On ma tylko odroczony wyrok śmierci. Jedziemy. I tu zaczynają się problemy. Jak zmieścić cztery psy, dwoje dzieci, garderobę i nie mniej ważne, żonę. Ja prowadzę więc mam rezerwację miejsca. Zapowiada się ciężko, ale cóż wszyscy ponosimy jakieś wyrzeczenia. No ja nie ponoszę bo ja prowadzę. Nie będę nic ponosił. Do ciężkiej cholery, nie dość, że kręcę fajerą to jeszcze mam się ściskać z jakąś walizką? No proszę Was! Jadę, uważam na drogę i jeszcze mam walizkę na kolanach? Nie przesadzajmy. W takiej opcji nigdzie nie jedziemy. Pakujemy się, logistyka poziom mistrz. Z dodatkiem +5. Niektórzy zrozumieją. Tył, dwa psy z klatką oddzielającą trzecią klasę od drugiej. Druga klasa, dwójka dzieci z Falką, która tajemniczo przelazła z tyłu na przód. Mój prawy z czwartym psem pod nogami. Siedzimy. To co jedziemy? Mój prawy, znaczy moja żona patrzy na mnie z wyrazem niedowierzania w oczach:
- A walizki też weźmiemy? Pyta.
- Jakie walizki? Odpowiadam rzeczowo.
- No z ubraniami. Słyszę w odpowiedzi.
Hmm… Odpowiadam elokwentnie. Znaczy nie jadą jeszcze? Zadaję kluczowe pytanie.
W odpowiedzi słyszę coś co druzgocze mój plan logistyczny. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jakim trzeba być człowiekiem, aby tak zniszczyć samozadowolenie innego człowieka. Bo niby co? Jakieś kombinezony, rękawice, bielizna termoaktywna są ważniejsze od mojego dobrego samopoczucia?! Jak się okazuje są. Ja Was proszę przecież zapakowałem wszystko co jest ważne. W samochodzie są psy. Pozostali też są.
- Ale nie ma walizek.
- Jakich Qrwa walizek?
- No tych z ubraniami.
- A gdzie ja je niby mam włożyć?
- Do samochodu.
- Którego?
- Naszego.
- … Oki. Odpowiadam. Dzieci nie jedziecie.  Oznajmiam. Spoglądam do tyłu na te zawiedzone twarzyczki i widzę w nich wielki ? (znak zapytania). No dobra jedziecie, matka zostaje. W odpowiedzi słyszę: Chyba ty. Oki, nie mam opcji i muszę spakować walizki. I tu niespodzianka. Nikogo nie wyrzuciłem. Spakowałem walizki do samochodu, zaznaczam. Dajecie wiarę. Cztery psy, dwójka dzieci, żona i walizki z kombinezonami, ubraniami, bielizną. Do tego dwie klatki, znaczy kenele. I wszystko to w niewielkim Volvo V50. Wielkie brawa dla samochodu. I dla mnie, że to upchnąłem w nim. Jestem mistrzem pakowania. Zresztą powinienem zrobić zdjęcia. Nieczęsto widzi się dzieci siedzące do góry nogami w fotelikach. 

Wbrew obawom, sześciogodzinna podróż i 500 kilometrów mija bez przygód. Jeśli dać to do buchaltera to nie postawi na nas. Pomimo tego, udaje się. Docieramy do celu. Alleluja i do przodu. Kurde dojechaliśmy. Naprawdę jesteśmy na miejscu. Wszyscy, cali i zdrowi przynajmniej fizycznie bo poziom mojego zdrowia psychicznego po tej podróży znacznie się obniżył. Wysiadając z samochodu twierdziłem, że jestem wysoce szczęśliwym taboretem. Potem postanowiłem być krzesłem. Nobilitacja. Ale nie o moim zdrowiu psychicznym lub jego braku. Dojechaliśmy i to jest ważne. Wchodzimy do recepcji z dwoma psami bo przecież ośrodek toleruje psy. I tu pierwsza blacha- Pan za kontuarem oświadcza dobitnie tu nie można wprowadzać psów.



- Znaczy, jak to?
- No nie wolno.
- Ale zgadzacie się na psy.
- Ale nie tu.
- Znaczy w ośrodku można ale nie tu w ośrodku?
- Tak. Oniemiałem. Poprosiłem o instrukcję obsługi ośrodka.
- AAA! Nie w recepcji.
- Tak. I w pobliżu.
- Znaczy jak „w pobliżu”?
- Nie w budynku.
- Oki. Dobrze. Tolerujemy psy ale z daleka. Rozumiem. Wyprowadziłem psy na zewnątrz i trzymałem się drugiej strony ulicy. Nagle moja lepsza połowa, dla niewtajemniczonych moja żona wypada z recepcji i wrzeszczy. Oni nie chcą nas przyjąć z czterema psami. Niesamowite. W życiu nie widziałem hotelu, który przyjmie cztery wielkie psy mogące roznieść domek na strzępy. Ale robię dobrą minę do takiej gry jaka jest.
- Dlaczego? Pytam podstępnie.
- Bo oni myśleli, że mamy psy. 
- Ale napisałaś im, że mamy PSY?
- Tak.
- Przeczytali?
- Nie wiem. Kontaktują się z kierownikiem. Czekamy. Kierownik jak się okazało nie przeczytał wiadomości, że przyjadą PSY, a nie psy. I tu zaczęła się dyskusja. Bo my nie wiemy czy nic nie zniszczą? Są ubezpieczone. Ale zapach. Proszę Pana one są częściej kąpane od pana. Ale może nabrudzą? Posprzątam. Ale pogryzą kogoś. Kogo? No nie wiem, kogoś. To jak pogryzą to proszę przyjść. Ale śmierdzą. !!! zaniemówiłem. Że qrwa co?! Śmierdzą?!? Sam śmierdzisz szmaciarzu. Jeszcze raz powiesz, że moje psy śmierdzą a sam zaczniesz … padliną. Oki. Zwracacie to co zapłaciliśmy i, rozstajemy się w pokoju. Oczywiście po sądowej rozprawie. I tu już zaczynamy mówić po ludzku. No bo oni nie wiedzieli. Bo nie mieli pojęcia. Dobrze. Możemy zostać ale ponosimy odpowiedzialność za nasze psy. Cóż. Jak zawsze. Moje psy, moja odpowiedzialność. Zawsze. Koniec końców zostaliśmy. Oczywiście byliśmy przygotowani na to. Psy mieszkały w kenelach gdy zachodziła taka potrzeba. I nie mogło być mowy o jakiejkolwiek samowolce. Wszystko było ściśle kontrolowane. Mieszkamy. Kurde, przyjęli nas, nie wyrzucili. Z czterema psami no i dwójką dzieci.
Zostaliśmy. Domek niczego sobie. Na dole salon i kuchnia. U góry trzy sypialnie i łazienka. No pełen komfort. Zwierzaki miały zakaz opuszczania parteru. W naszym przypadku to nie problem. Nie chodzą po schodach, które mają dziury. Szkoda tylko, że zaufanie do nich mam jak do moich dzieci. Przez przypadek zniszczą co tylko im w łapy i zęby wpadnie. Mówię o moich dzieciach. Psy są raczej nieinwazyjne. Co więcej i dzieci i psy są ubezpieczone. Mają wykupione OC. Każdy rodzic, który wszedł z dziećmi do działu kryształów i ceramiki użytkowej szybko się uczy wykupowania OC na dzieci. Ja musiałem nauczyć się również OC na żonę. Nie to, że jest jak słoń. O co to, to nie. Tym bardziej dziwi, że zachowuje się jak Katrina. Mam już całą kolekcję aniołków „decapitate” pod tytułem „ale ja tylko dotknęłam”. Kiedyś otworze galerię osobliwości. I nazwę ją „Jak skutecznie uśmiercać anioły, demony, smoki, jednorożce i jednego gnoma”. Sukces gwarantowany. A wracając do tematu. Mieszkamy sobie w domku. Wszystkie psy z nami. Obsługa przez lornetki obserwuje czy psy nie jedzą zasłon. Jakoś im plastik nie podchodził. Zaczęły raz czy dwa i odpuściły. Rozpoczynamy ferie zimowe. Hurra. Udaliśmy się na stok. Wszyscy jesteśmy jeżdżący. Ale jak się okazało nasze Akity nie mają za grosz sportowego zacięcia. Po pierwsze nie będą jeździć na nartach. Po drugie nie będą chodzić kilometrów z góry. W głębokim śniegu. Będą się rozglądać ze szczytu i chodzić tam i ówdzie. Ale stary na dół to ty sam sobie dymaj. Raz spróbowałem i już nie próbuje. 

Po pierwsze. Narciarze. Nie ma to jak z dziką radością gonić za typem, który ucieka na nartach. Na szczęście gość zbyt wiele uwagi poświęcał psom, które usiłowały go dopaść niż drodze przed sobą. Dowiodłem, że to nie moja wina. Ma patrzeć przed siebie a nie za siebie. W końcu jedzie do przodu. Narty wstecznego nie mają. Jestem pewien, że siniaki w końcu zejdą, a blaszana płytka w czaszce tylko mu pomoże. Żartuję z tą płytką. Nie była blaszana, tylko tytanowa. Gość zmienił nicka na Internecie z MiekaFujara na RoboCop. To Cop od coparka.
To problem zleźć z dwoma psami po stoku. Radzę znaleźć trasę dla saneczkarzy. Jest mniej uczęszczana. Co więcej, saneczkarzy słychać z daleka. Drą ryje niemiłosiernie. Narciarze zjeżdżają w ponurym milczeniu. Można przytrzymać psy i nie wpaść pod rozpędzony drewniany bolid. Kiedy już zejdziemy ze stoku dopada nas nagła myśl. Nigdy więcej! Naprawdę nawet świetnie ułożone psy mogą się nie powstrzymać. Wrzeszczący drewniany pojazd, lub milczący narciarski uciekinier. Na lodzie trudno zachować równowagę. A kto nie był ciągnięty przez zaspy, kiedy dwie dorosłe Akity są w trybie pościgu nie wie co traci. A traci głównie zęby. Więc zalecam rozwagę i protetyka w rozsądnych cenach.  Tyle o wyczynach na stoku. Już nie seplenię. I nigdy więcej nie będą mnie bolały jedynki. Jakiś profit jest. Zrezygnowaliśmy więc z wycieczek po stoku. Przerzuciliśmy się na wycieczki wspinaczkowe. Do dzisiaj nie wybaczyłem mojej żonie. Wyobraźcie sobie. Śnieg po pas. Zamarznięty. Dzieci, psy idą po nim jak po drodze. Ja ważę niestety nieco więcej, więc idę jak lodołamacz. Niestety nie mam napędu atomowego. A na alkoholu mogę jechać tylko wieczorami gdy nigdzie nie chodzimy. Kurde. Jak iść? Pani prezes, jak iść? Najlepiej za Tobą słyszę w odpowiedzi. 

Idę więc. Bo co ja nie dam rady. Toruję drogę. Przedzieram się. Przed oczami mam scenę z „Władcy Pierścieni” gdy drużyna przedzierała się przez śniegi na przełęczy. Jestem jak Aragorn i Boromir w jednym. Psy latają każdy w inną stronę. Bo niby dlaczego iść do przodu. A trzymam trzy na smyczy. Wyobraźcie to sobie. Jedna ręka w prawo, druga w lewo. Ja po pas w śniegu. Za mną dzieci płaczą czy już wracamy. Jeszcze dalej żona idąca w wygodnym kilwaterze zachęca „Do szczytu już tylko półtora kilometra”. Wakacje moich marzeń. Kurde ja nawet na autobus nie biegnę, wolę poczekać na następny. Nagle moim oczom ukazuje się światełko nadziei. Z naprzeciwka nadjeżdża skuter śnieżny. Patrzę z zazdrością i mordem o oczach. Ale nie. Odpuszczam. To myśliwi i każdy ma więcej broni palnej niż ja kiedykolwiek trzymałem w dłoniach. Atakowanie w celu zaboru skuteru mogłoby się skończyć wybitnie niefortunnie. W końcu docieramy na szczyt. Padamy na twarz w głęboki śnieg. Jak co poniektóre postaci wysiadające z samolotu. Całujemy upragniony cel wędrówki. Z niepochamowanej radości robimy aniołki w śniegu, śmiejemy się, niektórzy modlą się ze szczęścia. Nasza Gehenna dobiegła końca. Teraz już tylko utartym szlakiem do dołu. 


Niestety. Z tyłu słodki ja żyletka oblana miodem głos oświadcza. – A może zejdziemy tamtędy? Tam jeszcze nikt nie szedł! – Mam nadzieję, że do roztopów nikt jej nie znalazł. Wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Jakoś tak nam lżej na sercu iść z górki. Cóż nasza wina. Pod metrowym śniegiem kryje się lód z roztopów. Chwila zapomnienia by podziewać dziewiczą naturę kosztuje kolejne siniaki. Na szczęście jedynki stanowią już z tylko bolesne wspomnienie, nawet krwawić przestało. I tak dzień za dniem. W sumie to wszyscy byliśmy zadowoleni. W końcu moja żona wyraziła się w tym względzie bardzo jasno. Przeżyliśmy dziewięć dni w górach. Z czwórką psów i dwójką dzieci. W ośrodku, który pod pojęciem psa rozumie zatuczoną świnkę morską. Codziennie przedzierając się przez zaspy. Psy były przeszczęśliwe. Dzieci mniej. Ja uważam ten wyjazd za niesamowity sukces logistyczny. Ale daliśmy radę. Znaczy? Można! Wiem, że większość z Was wzdraga się przed takim wyjazdem. Nawet z jednym psem. Ale na litość, przecież ten pies jest częścią Waszej rodziny. Może więc warto wykazać się odrobiną przedsiębiorczości i uporu. Coraz więcej ośrodków oferuje się, że można z psem. Są odpowiednie strony i portale. I może na upragnione wakacje, ferie wybierzecie się z psiakiem. W końcu wy będziecie razem. A on? 

piątek, 3 listopada 2017

Veni, Vidi, Vici EDS 2017 Kiev -Happy End



Dzień trzeci. Żadnych wystaw. Wszyscy mamy wolne. Czas na wakacje i związane z nimi atrakcje. Zwiedzanie. Trwa długi weekend. Centrum miasta wyłączone z ruchu. 9/10 miejscowej armii stoi na Majdanie i się prezentuje. Reszta zapewne stoi na warsztacie. Wojna wojną, ale na paradzie trzeba pokazać jakiś czołg. Więc decyzja podjęta, kobyłka u płotu, klamka zapadła i takie tam. Idziemy zwiedzać. Samochodem przemieściliśmy się do centrum. Znanego nam z poprzednich wyjazdów. Zaparkowaliśmy zgodnie z miejscowym zwyczajem na zakazie. Wypakowaliśmy psy i ruszamy w miasto. Łazimy po ośrodku turystycznym i kulturalnym, podziwiamy czołg, amfibię, wyrzutnie rakiet i inne takie. 

 
Dookoła dzieciów jak mrówków, chyba wszystkie miejscowe przedszkola wypuściły przybytek na Majdan. Każda z tych dziecin widzi puchatego mordercę i nic, tylko by się przytulała. Już mieliśmy zamiar zrezygnować ze zwiedzenia w celu uniknięcia zaduszenia psów, tymi małymi, lepkimi rączkami gdy! I tu niespodzianka, zresztą jakże miła. Rodzice są tak zadziwieni tym, że prowadzamy psy na smyczy i to w mieście, że momentalnie stajemy się atrakcją turystyczną. Jednak wszyscy zanim dopuszczą dzieci do psów grzecznie pytają, czy można i…, i tu zaskoczenie. Ile to kosztuje. Wydają się zaskoczeni odpowiedzią, że to gratis. Ludzie chcieli płacić za zdjęcia z naszymi psami. Niesamowite. Spacerowaliśmy po Majdanie kilka godzin. Wspaniała lekcja socjalizacji dla psiaków. Jedna obserwacja- Kijowianie nie trzymają chyba psów w celach rekreacyjnych. Bo ludzi, których widzieliśmy z psami łatwo zakwalifikowaliśmy jako wystawowiczów. Miejscowych z psami nie widzieliśmy. Widzieliśmy wszystko, wiemy już wszystko, psy zmęczone jak diabli. Poszły spać, kiedy tylko weszliśmy do pokoju. Dzieci śpią więc postanowiliśmy chwilę poimprezować. W końcu to też urlop, nie tylko wystawy. Udałem się więc byłem na zaprzyjaźniony „Shell”. Żadne wyjście nie mogło się obyć bez psów, zabrałem Lisa i Rudą. Bo świetnie wyglądają razem. A z poprzednich doświadczeń wiem jakie wrażenie wywierają na obsłudze stacji. Więc poszedłem z psami na stację. I tu dzwon. Wypadł do mnie pan ochroniarz i mówi, że z sobakami nie lzia. Znaczy, jak to nie można? - pytam grzecznie. Wczoraj można a dzisiaj nie. Tu musiałem wysłuchać wykładu o tym, że nigdy nie można. Nie tylko dzisiaj, ale i wczoraj i przedwczoraj. Nie wyprowadzałem pana ochroniarza z błędu jak bardzo się myli i jak bardzo można, gdy go nie ma. Dlatego tłumaczę mu, że ja tylko po hot-dogi i coś do picia. On mi na to, że z psem nie tylko hot-doga ale i paliwa nie dostanę. Ale ja nie chcę paliwa, nie takiego ale jak to? To po jaką cholerę na stację przyszedłem? Odniosłem wrażenie, że rozmowa zmierza w kierunku, którego nie chcę kontynuować. Miałem wrócić z hot-dogami i flaszką, a nie 10 litrami benzyny w kanistrze. Oki-zmiana taktyki. Tłumaczę ochroniarzowi co ma dla mnie nabyć, kiedy ja będę trzymał psy na zewnątrz. Ciężko było, ale dałem radę. Sięgam do kieszeni i… ha tu niespodzianka. Gotówki nie mam. Tylko karta. No przecież nie dam jakiemuś twardogłowemu ochroniarzowi pinu do karty. Nie no szlag. Miałem wrócić po 20 minutach, a tu już godzina mija. Choroszo mówię wpadając na pomysł godzien ostatecznego rozwiązania. Dzierży. Mówię i podaję ochroniarzowi dwie smycze. Na końcu każdej siedzi znudzona, ruda Akita. Ochroniarz zdębiał. Nie dałem mu czasu na reakcję i wszedłem na stację. Super. Cel osiągnięty. Nabywam hot-dogi, napoje, gadam z obsługą. W końcu do mnie dotarło, że obsługa kieruje spojrzenia gdzieś za moje plecy. Kojarzenie miałem wolne, więc chwilę to trwało. Odwracam się i co widzę. W drzwiach stoi jak słup soli ochroniarz. Ani drgnie. Ręce trzyma złożone jak do modlitwy. Pewnie nawet żarliwie się modlił. Lisu siedzi plecami do drzwi, a Ruda uśmiechniętym pyskiem do wnętrza stacji. Przed Lisem kolejka ludzi chcących zatankować. Na oko z siedem osób. Przed Rudą trzy osoby, które były na stacji w chwili gdy udało mi się na nią wtargnąć. Wszyscy grzecznie stoją w kolejeczkach i czekają aż ogarnę swoje sprawy i raczę zabrać psy z przejścia. Ochroniarz wyglądał jakby bardzo żałował swego uporu. Z natury jestem miłosierny więc odwróciłem się do obsługi i przeprosiłem za kłopot. Po czym poszedłem dobrać do zakupów jeszcze chipsy. Niby nie miałem żadnych kupować, ale nie mogłem się oprzeć. Zapłaciłem, odebrałem psy od ochroniarza, który nagle odkrył, że jest człowiekiem głęboko wierzącym. I udałem się do hotelu. Z drugiej strony podziwiam żelazne opanowanie tego ochroniarza. Pomimo tego, że zapewne bał się jak diabli, nie wypuścił smyczy z dłoni i nie uciekł z wrzaskiem. Maładziec. Nadszedł ostatni dzień wystaw. To na co wszyscy czekaliśmy. EDS 2017. 

Wystawa jak już pisałem ogarnięta w całej rozciągłości. Pod względem organizacyjnym nic do zarzucenia, no może parę szczegółów. Nie warto o nich wspominać. Nie psujmy wrażenia. Sędzia wyrąbany w kosmos pod względem kompetencji. Japończyk. Pełen szacun. On nie chciał oglądać handlera. Dwa razy dostałem po łapach usiłując zwrócić uwagę Rudej. On oglądał, obchodził, mierzył, zaglądał w zęby i oczy. Oceniał wyraz, wygląd, szatę i charakter. Tak profesjonalnej oceny nigdy nie doświadczyłem. Ruda 3 miejsce. 

Myślałem, że się popłaczę ze szczęścia. Lisu. O tu stawka poszła w górę tak wysoko, że aż,aż! Stawka, że nie mieści się na ringu. I 3 miejsce w Europie! Popłakaliśmy się. Tak szczęśliwi jeszcze nigdy nie byliśmy. 



Ale szczęście zawsze ma swój koniec. Nadszedł straszny moment wyjazdu. Trzeba załatwić dokumenty do wyjazdu. Staję więc w ogonku z paszportami. Po jedynych 45 minutach dotarłem do biureczka. Gadka szmatka. Ale do rzeczy. Czy mam opłaconą taksę za wydanie decyzji administracyjnej? Co mam? Znaczy, że gdzie to trzeba zapłacić. Proszę się nie martwić, potrwa to tylko chwilę, pójdzie pan do bloku B gdzie jest oddział banku i tam zapłaci pan. Następnie pan wróci i ja panu dam decyzję, oświadczenia, pieczątkę w paszportach. Z tym wszystkim uda się pan do biureczka obok. I Tam szybciutko wydadzą panu międzynarodowy certyfikat na wyjazd. Spojrzałem w bok. Kolejeczka niknęła mi z oczu za horyzontem. Na oko z tysiąc osób. I ciągle dochodzą. Włos zjeżył mi się na głowie. Myślę sobie. Muszę się śpieszyć, kolejka wciąż rośnie. Biegnę do oddziału banku. Na litość. Co za szczęście. Kolejka jedyne dwadzieścia trzy osoby. Kurde przynajmniej tu szybko pójdzie. Godzinę później odnalazła mnie żona z zapytaniem co ja qrwa robię i gdzie jestem. Rzeczowo wyjaśniłem, że pani w okienku inkasuje 50 łachów za opłatę administracyjną. Nie wiadomo, dlaczego obsługa jednej osoby zajmuje jej 15 minut. A teraz się zmęczyła i ma półgodzinną przerwę. Jeśli z przepracowania nie dostanie zawału, wylewu lub udaru, to za kwadrans podejmie czynności służbowe. Widząc wyraz kompletnego niezrozumienia na fizjonomii mojej żony, począłem wdawać się w zawiłe tłumaczenia na temat różnych kolejek, które jeszcze mnie czekają. Ponadto wytłumaczyłem, że z biureczka nr 3, które było pierwsze, muszę się udać do okienka 1, drugiego w kolejności. Następnie tylko biureczko 7, z niego do boksu 4 i już tylko biureczka 5 i 2. I jesteśmy w domu. Znaczy możemy rozpocząć powrót. Moja żona jak zwykle pragmatyczna, zadała jedno pytanie. To znaczy za ile będziemy mogli wyjechać. Wyższa matematyka nie jest mi obca, więc momentalnie, korzystając z palców u rąk i nóg obliczyłem. Za 14 godzin startujemy. Hmmm… oświadczyła moja światła małżonka. Pierdol to. Oświadczyła treściwie. Będziemy się martwić później. 


Nawet z miejsca Lisa się tak nie cieszyłem, jak z możliwości opuszczenia kolejki. I już zmierzamy w kierunku granicy. Pejzaże znane i rozpoznawalne. Każda sekunda przybliża nas do domu. I w końcu, na horyzoncie, w zapadającym zmierzchu ukazuje się upragnione przejście graniczne. Kolejka do przejścia liczy może ze 300 metrów. Błahostka. Niepokojący jest jedynie widok ludzi rozłożonych w niej jak na pikniku. Stoły zastawione kolacją, krzesełka, kocyki piknikowe. I najważniejsze. Przez pół godziny kolejka nawet nie drgnęła. Patrzę na lewo i tam jakieś samochody mkną w kierunku upragnionego przejścia. Dalej widzę wielką konstrukcję, pod którą przejechaliśmy podczas wjazdu. Na szczycie napis, którego w drodze na wystawę nie widziałem. Oświadcza, że cała Ukraina walczy z korupcją i mówi jej jedno stanowcze NIE. Postanowiliśmy rozejrzeć się w sytuacji. Zasięgnąłem języka na początku kolejki. Okazało się, że kolejka porusza się w tempie 1 samochodu na kwadrans. Pan, który był w kolejce u samego szczytu oświadczył, że czeka już 8 godzin. Jeszcze tylko godzina i przejedzie. Jak wspomniałem wcześniej po lewej był pas ruchu, gdzie samochody przejeżdżały zadziwiająco szybko. Zapytałem o niego mego interlokutora. Oświadczył, że to pas płatny. Jak płatny? Pytam. Ano widzisz ten samochód? To nie samochód, oświadczam. To radiowóz. No właśnie. Odparł. Następnie wyjaśnił mi zasady korzystania z niego. Spojrzałem tęsknym wzrokiem na wielki napis o walce z korupcją. Ha. Kapitalizm pomyślałem. Wróciłem do naszego pojazdu i po podliczeniu zasobów finansowych wyszło, że stać nas na pas szybkiego ruchu. Zaznaczam, że brały w tym udział trzy różne waluty. Wiecie taka bramka na autostradzie, mocno international. Tylko droższa. Z niemałym trudem, cofając w kolejce dostaliśmy się na tenże upragniony pas. Nie będę opisywał komu i ile. Jeśli jechaliście lub będziecie jechać sami się dowiecie. Powiem tylko, że działa. Można przekroczyć granicę w dwadzieścia minut. Od momentu opłacenia minęło może czterdzieści minut i staliśmy na ostatniej bramce czekając na weterynarza. W tę stronę się znalazł. Pewnie od początku siedział na tej stronie przejścia. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się znikąd. Następnie tłumaczył mi zawile jakich dokumentów potrzebuję do przekroczenia granicy z psami. No te dokumenty, które wydawano w Kijowie. Na moje oświadczenie, że ich nie posiadam zafrasował się bardzo szczerze. Ooo… oświadczył kompetentnie. To niedobrze. Ale przecież Pan mi może je wystawić na podstawie dokumentów, które posiadam. Odparłem rezolutnie. Zmarszczył się. Najwidoczniej nie wiedział z kim tańczy. Ale to potrwa wiele godzin. Odbił piłeczkę. Kurwa. Szach i mat. Jak mam dyskutować z wieloma godzinami wystawiania decyzji. Olśnienie nadeszło w błysku euro. Okazało się, że miejscowa „Strefa mroku” potrafi przyśpieszać czas. Niesamowite. Pieczątka pojawiła się na mojej deklaracji celnej momentalnie. Przejechanie Polskiego przejścia granicznego odbyło się momentalne. I w końcu dotarliśmy do domu.

czwartek, 26 października 2017

Veni, Vidi, Vici EDS 2017 KIEV vol.3

Pobudka. Dnia poprzedniego ustaliliśmy marszrutę. Do celu jedyne 15 km. Ale jak się okazuje, psy to trzeba przepłukać. Leżą sobie one na posadzce i szarzeją. No tak jakoś same z siebie. Co było białe, jest szare. Obsługa hotelowa o odkurzaczach słyszała. Co więcej nawet je oglądała. Na targach AGD zapewne. Jako, że zdecydowaliśmy się pokazać psy na wszystkich wystawach EDS przystępujemy do rzeczy. Kąpiel i suszenie w wannie z hydromasażem - pełen wypas i rozpusta. Jako, że hotel nie troszczy się o czystość w pokojach, sami musieliśmy posprzątać po kąpieli. W sumie, niby to uczciwe, ale niesmak pozostał. Zerwaliśmy się o nieludzkiej porze więc zostało nam jakieś 2,5 godziny do wejścia na ring. Szmat czasu. Nie musimy się śpieszyć i na spokojnie dojedziemy na miejsce. Psy zapakowane, klatki też, my siedzimy. Znaczy ani psy ani my nie siedzimy w klatkach. Klatki jadą osobno, znaczy z nami ale złożone. Zresztą nie o klatkach. Jedziemy na jedną z wystaw EDS 2017 - dziś UA-ichnia międzynarodówka. Droga, a właściwie nawierzchnia drogi mocno mnie zaskoczyła. Centrum miasta przypomina jakiś remont. Taki permanentny i stały- kontinuum. Jedna wielka dziura, choć raczej powinienem powiedzieć lej po bombie. Masakra - jak nie studzienki umiejscowione w koleinie, a wystające na 10 centymetrów, to dziury głębokie jak rów oceaniczny. Jakieś muldy i wybrzuszenia. Przypomina to mapę 3d niezwykle górzystej krainy, wręcz niby atlas rozpostarty na ulicach. No i ten brak linii oddzielających pasy ruchu. To niesamowite. W pewnej chwili stojąc na światłach na drodze, która wg. polskich standardów miała by trzy pasy ruchu, stoi 7 samochodów. I co najdziwniejsze nikt na nikogo nie trąbi! Jedziemy więc za wskazaniami nawigacji. Droga wiodła przez centrum. Super zobaczymy zabytki, może nawet jakieś inne miejsca godne obejrzenia. Tak w przelocie, ale dobre i to. Mój pilot, w trakcie podróży. Znaczy siedząca na prawego żona, prowadzi mnie niezawodnie do celu. Trafne komentarze na temat kierunku przeplatając przyjacielskimi radami dotyczącymi sposobu prowadzenia. Takimi jak:
- Celujesz w te dziury?
- Jakie dziury kobieto? To jest jedna wielka dziura.
- Zwolnij, rozwalisz koła!
- Zwolnij? Jadę 16 km/h, jak zwolnię to stanę!
I takie tam o poranku w samochodzie żebym przypadkiem nie zestresował się zanadto przed wystawą. Uśmiecham się uroczo przez zaciśnięte zęby, wyglądając jak zombie ze szczękościskiem. Zresztą wiecie jak to jest, kiedy obok siedzi marudząca na Wasz sposób prowadzenia osóbka. Dojechaliśmy do centrum. Znaczy na sławny Majdan. I tu niespodzianka. Całe centrum wyłączone jest z ruchu. Obchody święta, festyn, parada wojskowa. Zresztą co do parady to myślę, że zawieszenie broni pozwoliło ściągnąć do stolicy całe ciężkie uzbrojenie. No czołgów i wojska tyle, że dopiero teraz poczuliśmy się jak w strefie wojny. Choć drogi od początku wyglądały na zbombardowane. Stoimy, krótka rozmowa z miejscową Policją wyjaśniła, że tędy nie pojedziemy, i że w ogóle nie ma mowy. Musimy objazdem. Ale którędy? Tędy. Znaczy, że tędy dojedziemy? Nie znaju. Nie no, qrwa jakiś czeski film. Nawigacja upiera się byśmy jechali przez środek kolumny czołgów. O objazdach nie słyszała i nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Na nic tłumaczenie, że mam tylko lekkie uzbrojenie, niezdolne do przebijania pancerzy. Poziom frustracji wzrósł nieco powyżej zera. Ale mamy czas… objechaliśmy więc centrum i wybieramy ponownie teren wystawy. Oczywiście na stronie wystawy nie ma dokładnych namiarów. Jest tylko miejsce, w którym się odbywają. Jak się okazało takie miejsca są dwa. Powinniśmy być 2 kilometry od celu. Niestety nawigacja twierdzi, że jesteśmy 18. Mamy dużo czasu. Jedziemy więc w nowo wskazane miejsce. Trasa normalna. Dziury, studzienki, koleiny, leje po bombach, okopy i ”takie tam w Kijowie”. Dojechaliśmy w miejsce gdzie stoi zabytkowa pompa ręczna. Wystawy psów nie stwierdzono.
Dobra. Czasu mamy jeszcze sporo. Nie denerwujemy się. I wcale nie ma powodu, żeby na siebie wrzeszczeć na poboczu. Żadne takie. Jesteśmy opanowani, profesjonalni i zdecydowani na dotarcie do celu. Choćbym miał przebić się przez kolumnę pancerną wyłącznie przy pomocy otwieracza do konserw. Jako, że jestem dumnym posiadaczem scyzoryka typu Mac’Guywer nic dla mnie nie straszne. Nowe współrzędne i w drogę. Wróciliśmy do centrum. Ta sama policja i te same tłumaczenie, że tędy „Nie Lzia”. Fuck! Jak nie tędy to jak?! Moja żona straciła cierpliwość tak do moich prób porozumienia się w języku cyrylicy, jak i do udających niezrozumienie milicjantów. Wyjechała z oxfordzkim angielskim, który starł uśmieszek wyższości z wyrażających niezrozumienie fizjonomii funkcjonariuszy. Ha! My też potrafimy mówić w języku, którego wy „nie panimaju”, mamy was! Jeden z f-szy, taki bardziej kumaty, w łamanej angielszczyźnie oświadczył, że jego dziewczyna zna „anglijski” i on do niej zadzwoni. Zadzwonił. Pięć minut później zrezygnowaliśmy z czekania. Biedny człowiek właśnie obficie się tłumaczył, że nie wyniósł śmieci bo poszedł do pracy i że nie zna żadnej Nataszy. I że to nic nie znaczy. I że przeprasza, obiecuje poprawę i zmieni się diametralnie. Zacznie ćwiczyć jogę i przejdzie na veganizm. Stracona sprawa. W międzyczasie paradoksalnie czas nam się skurczył. Bardzo. Ogłoszono oficjalnie. Można panikować. Zacząłem rozglądać się z paniką w oczach dookoła w poszukiwaniu ratunku. W ręku nie wiedzieć jak znalazł się scyzoryk. Otwarty - opcja otwieracz do konserw czyli wchodzę w tryb wojenny i analizuję sytuację. Nie jest źle - pierwsze sześć trupów padnie zanim pozostali się zorientują. I tu jak zwykle sytuacja została uratowana przez moją niezastąpioną żonę. Zawsze tak się dzieje, że gdy sytuacja jest już tak beznadziejna, że gorzej się nie da, ONA znajduje rozwiązanie. Dlatego ją znoszę i nadal może jeździć na prawego, a nie w przyczepce za samochodem. Swoim nadzwyczaj bystrym wzrokiem, jedyne -18 dioptrii, namierzyła taksówkę. Nie bacząc na własne bezpieczeństwo, wbiegła na ulicę pomiędzy jadące Łady i kategorycznie zażądała, aby stanął pośrodku skrzyżowania. Widok niecodzienny. Korek utworzył się momentalnie. Moja lepsza połówka, jakby tego nie zauważyła… może zresztą faktycznie nie zauważyła. Będąc w trybie „panika” wytłumaczyła taksówkarzowi, oczywiście w najczystszym angielskim, gdzie chcemy dotrzeć. Taksówkarz był równie błyskawiczny. Wsiadaj, dał znak pozawerbalny. Jedźcie za nami wrzasnęła moja żona. Ha w końcu przewodnik znający miasto. Jesteśmy uratowani! Jak na amerykańskich filmach ruszyliśmy z piskiem opon. Łamiąc kilkanaście przepisów o ruchu drogowym na oczach przynajmniej piętnastu miejscowych policjantów. Kurde, to jest akcja. Adrenalina wali w żyły. Gnamy jak potępieńcy. Nikt się nie martwi o opony i zawieszenie. No dosłownie jak w filmie. Przed oczami mam sceny pościgów po San Francisco. Iskry sypią się na wybojach. Na taką akcję czekałem całe życie. Nagle taksówka przed nami sygnalizuje zjazd na pobocze. Stajemy. Co jest? Wypadam z samochodu. Noga nadal mi drga od kurczowego wciskania gazu. Moja wszechmocna żona wyskakuje z taksówki. I tu następuje nagły zwrot akcji. Jak w najlepszej powieści sensacyjnej. Podbiega do mnie. Włos rozwiany, wzrok szalony, adrenalina bucha z niej jak z wulkanu. On, kurwa nie rozumie ani słowa po angielsku, weź mu kurwa wytłumacz gdzie jedziemy!!! Oklapłem jak przekłuta dętka. Odpaliłem internet w telefonie i pokazuję taksówkarzowi gdzie chcemy być. Uspokoił się wyraźnie, rozpoznał zdjęcie. To tylko 15 km stąd mówi. Za pól godziny będziemy. I faktycznie byliśmy. Zadziwiające jest jednak, że te 15 kilometrów przebyliśmy w 25 minut jadąc średnio 100 km/h. Pierwszego dnia po powrocie odwiedziłem wulkanizację gdzie dokonałem zmiany czterech opon na nowe. Te z Kijowa nie nadawały się już do niczego. Organizacja wystawy była całkiem niezła. Weterynarzy podbijających zgłoszenia było chyba ze dwudziestu. Katalogi i wejściówki rozdawane w kilku miejscach. Wejście na teren przebiegło nadzwyczaj sprawnie. Bez kolejek i zbędnego czekania. Pierwsza wystawa poszła raczej średnio. Lisu nie zajął lokaty, Ruda była trzecia. Sroka wbrew oczekiwaniom, bo cała wyliniała zajęła drugie miejsce, czym nas zaskoczyła i doprowadziła do tego, że ten dzień się opłacił. Na zakończenie oznaczyłem to miejsce w nawigacji, coby dnia następnego oszczędzić sobie stresu. Powróciliśmy do hotelu. Resztę dnia poświęciliśmy na odpoczynek i dochodzenie do siebie. No i naturalnie spożyliśmy tradycyjny miejscowy posiłek. W życiu nie jadłem tak dobrego burito i fajity. Następuje dzień drugi. Dzisiaj tylko Lisu występuje. Jako, że Lisu jest piękny, dumny i wyniosły, a ja nie. Wystawia go nasz przyjaciel i mój mentor Marek Szrejter, który uczy mnie prawidłowego psiego behawioru i którego w tym właśnie celu zaprosiliśmy na wyprawę do Kijowa. Tak więc tego dnia z przyczyn czysto technicznych, to ja pozostałem z dziewczynami w hotelu. Dzięki temu miałem czas zaznajomić się z miejscową geografią. Niesamowite jest to, że widok psa na smyczy budzi powszechne zdziwienie. Ludzie nie wyprowadzają tam psów na spacery, albo nie posiadają psów, które należy wyprowadzać. Co więcej, w życiu nie widziałem tylu bezpańsko biegających psów. Nie jestem pewien, na jakiej zasadzie funkcjonował ten hotel, ale Sroka i Ruda były miejscową sensacją. I to nie tylko wśród dzieci, które zakochałyby je na śmierć, ale i wśród rodziców. Pokazywano nas jak jakąś ciekawostkę. Ludzie podchodzili i pokazywali dzieciom na rękach. „Patrzaj eto sobaka”. Kurde u nas tak się robi z krowami i owcami. Co oni zrobili ze swoimi psami? Zjedli? Pod koniec naszego pobytu miejscowe dzieci na pamięć znały każdego naszego psa i jak tylko wychodziłem z nimi na spacer pędem biegły do nas przywitać się. Znały imiona, wiedziały, którego i jak głaskać, co więcej odnoszę wrażenie, że znały wszelkie szczegóły ich życia. Co więcej nasze psy znały te dzieci i cieszyły się na te przejawy niemal boskiej adoracji. Zdębiałem w chwili, gdy usłyszałem jak dziewczynka, lat może 5 tłumaczy nowo przybyłemu chłopcu. To jest Akita, ten duży to pies. Nazywa się Lisu. Nie podchodź do niego od przodu, tylko stań z boku. I delikatnie dotknij jego boku. Bo wiesz „on możiet kuszac”. A ta mniejsza to dziewczynka. Nazywa się „Ryża”. Jest słodka. Ta czarna to Sroka, „ty znajesz tak ptica”. Ona liże jak ją głaskasz. No rozkleiłem się. Z tego co widziałem, tylko nasze psy cieszyły się takim powodzeniem. Ale to spowodowane było chyba tym, że pozostali właściciele psów nie pozwalali ich głaskać. Zaobserwowałem pewną prawidłowość. Polacy nie mieli nic przeciwko temu aby dzieci dopieszczały ich psy. Niestety było ich zatrważająco mało. Rosjanie natomiast nie pozwalali się dzieciom zbliżać. Cóż co kraj to obyczaj. Może się obawiali, że im psy wybrudzą. No i najważniejsze. Lisu na wystawie zajął drugie miejsce z Res.Cac-em. W końcu coś się zaczęło dziać po naszej myśli. Po powrocie resztę dnia spędziliśmy na świętowaniu sukcesu. Zresztą pod wieczór, kiedy świętowanie doprowadziło do pewnych braków w rejonach barkowych, zmuszony byłem udać się na pobliski Shell w celu poczynienia zakupów. Psy zrobiły oszałamiające wrażenie na obsłudze stacji, jaki i na odwiedzających. Spędziłem tam ponad godzinę opowiadając zebranemu audytorium o Akitach. Było fajnie. Hot-dogi całkiem wystygły. W końcu zacząłem wierzyć, że może jednak ta wyprawa ma jakiś sens. Cdn…

Veni, vidi, vici EDS 2017 KIEV część 2


Jako że chcemy uchodzić za światłych obywateli Europy, przeczulonych na punkcie wszelkiej maści pozwoleń i deklaracji, natychmiast pobiegłem szukać weterynarza. W celu uzyskania niezbędnych zaświadczeń uprawniających nas do pobytu na terenie obcego państwa. Po trzecim maratonie wzdłuż kolejki uzyskałem w końcu odpowiedź, że jak będę odprawiany to ktoś weta wezwie. A teraz mam się nie pętać wśród samochodów, bo ktoś mnie rozjedzie. Najpewniej celnicy, bo jestem namolny i dupę zawracam jakimiś psami. Jak się okazało podczas odprawy celnej, weterynarz jest nieobecny. Bo jest 3 w nocy, a uczciwi urzędnicy państwowi o tej porze to uczciwie śpią w domu. I ponownie żebym dupy nie zawracał i nie tamował kolejki. No nic. Podwinąłem ogon pod siebie i przekroczyłem granicę nie będąc sprawdzany weterynaryjnie. No to jesteśmy na terenie państwa w stanie wojny. Niby środek Europy, a jakoś tak nie tak. Z wypowiedzi na mądrych forach byliśmy świadomi, że polską walutę najlepiej wymienić na granicy. Ale przelicznik nijak się nam nie zgadzał z tym czym raczyło nas mądre forum. Ci na Ukrainie też łby mają i pokapowali się, że gdzieś się coś dzieje, najpewniej z psami związane, bo co i rusz przylatują ludzie objuczeni klatkami i psami w klatkach. Więc przelicznik na bogato podkręcili. Wiadomo stać cię na psy stać cię i na podwójną stawkę za ichniego Uach-a. Okradać to my a nie nas orzekliśmy chórem. Nie będziemy przepłacać. Nie będziemy wspierali lokalnej polityki cinkciarskiej. Najpewniej w kantorze stojącym przy szosie na Kijów jakieś 100 km. dalej przelicznik będzie uczciwszy. Jak się okazało pierwszy kantor poza granicą znajdował się 500 km. dalej w Kijowie. I faktycznie miał uczciwszy przelicznik, niestety nie tak bardzo jak nam się wydawało. Ale co tam każde 3 grosze zaoszczędzone to też pieniądz. Ale póki co jedziemy przez Ukrainę. Podziwiamy piękne pejzaże. Konie w ilości mnogiej pasące się na pastwiskach. Człowiek odnosi wrażenie, że znalazł się w jakimś raju agroturystycznym. Na lewo koń na prawo dwa, a środkiem szosa bieży. Żeby sparafrazować popularną piosenkę byłego systemu. Aż tu nagle niespodzianka. Poboczem przemieszcza się wóz. Taki jak u mojego wujka na wsi widziałem, ze dwadzieścia, nie lepiej ze trzydzieści lat temu. Taki drabiniasty. Wyładowany słomą w snopkach. W snopkach! Szkoda, że dzieci nie zabraliśmy. Snopki bym im pokazał. Bo u nas to tylko w skansenie na Mazurach albo innych Bieszczadach można takie zobaczyć. I ten wóz koń ciągnie. Znaczy się, że jak? To nie agroturystyczne koniki? Tylko do pracy w polu. Ludzie trójpolówka, pług jednoskibowy i konie pracujące w polu odeszły już do lamusa. I to wiele lat temu. Ogarnęła mnie dziwna groza i w głowie pojawiło się nie wiem czemu „Strefa Mroku – Uwięzieni w czasie”. Droga w sumie dobra, pewnie na euro wybudowana. No przecież ciągnik powinien jakiś dojechać. Ale nie. Nie dojechał. A jak już zobaczyłem ludzi układających własnymi „rencami” snopki ze zboża to zdębiałem. Oj mechanizacja nie dotarła jeszcze w te strony. I wtedy zacząłem się bać. W baku ćwiartka, w kieszeni waluty żadnej, znaczy ichniej, bo nasza i ta lepsza to jest. Stacja benzynowa mijana co jakiś czas wygląda jak obiekt napadu wojowników autostrady rodem z „Mad Maxa”. Kantoru ani widu, ani słychu. Zresztą nie jestem pewien, czy jakbym zaczął pytać o wymianę walut to wyszedł bym z tej konwersacji żywy.
A może wzorem starych bajek z przed wieków, autochtoni widząc obcego postanowili by go zjeść? A ja taki napchany cholesterolem z Mac’Donalda. Jeszcze bym im zaszkodził, potruł co gorsza. Oni przecież nieprzyzwyczajeni do żywności z barwników, konserwantów i różnych takich E-ileśtam. Kurde jeszcze mnie o ludobójstwo oskarżą. No tego bym nie przeżył. Taka reklama naszego wspaniałego kraju. I te nagłówki w lokalnych piśmidłach. „Wraży Polak otruł podstępnie lokalną społeczność w akcie bezsensownego sabotażu”. No wstyd i hańba. I jeszcze moje zdjęcie. Choć pewnie lajków na FB miałbym z tysiąc. W końcu na horyzoncie ukazała się jakaś mniej lub więcej cywilizacja. Znaczy miasto chyba jakieś. Niestety nie dane nam było go obejrzeć z bliska, albowiem droga szerokim łukiem omijała, ów przybytek kultury, luksusu i kantorów zapewne. Ha, ale cóż to? Cóż to? Nawet na przedmieściach pyszni się stacja benzynowa rodem z naszych czasów. I nawet nie napadnięta przez koczowniczych nomadów autostrady. Zajechaliśmy na parking. Z pewną tak nieśmiałością zbliżyliśmy się do lśniących chromem drzwi. I przez okno zaglądamy czy aby płatności kartą przechodzą. Bo na drzwiach, jeśli nalepka z wizerunkami kart obsługiwanych była, to dawno temu ktoś ją ukradł. Pewnie w celach zarobkowych. Na stacji zaparkowane pojazdy, ostatni raz tyle Ład to w muzeum motoryzacji widziałem. A i duży fiat 125p przewija się całkiem często, przeplatany wołgą i moskwiczem. Ukraina powinna być Mekką wielbicieli aut ze słusznym rocznikiem w dowodzie. No mówię wam. Co drugi obywatel jeździ tam zabytkiem. Ale nic to. Moja żona, odważnie weszła do przybytku nowoczesności. Ja natomiast postanowiłem rozkminić system tankowania paliwa. Po kilku próbach doszedłem do 95% pewności, że to co zamierzam wlać w bak to paliwo znane wszystkim jako ON. Wepchnąłem dozownik w dziurę baku i cisnę. Cisnę. I cisnę. Nic nie leci. Kurde, jeszcze nie zacząłem, a już popsułem. Jak nic Polak przyjechał i całą stację benzynową popsuł samą obecnością. Idę więc na stanowiska z kasami i tłumaczę, że to nie moja wina, ja tylko dotknąłem. Nic nie robiłem i nie będę płacił za popsucie całej stacji. Bo jak już to tylko ten jeden popsułem. Pani w kasie patrzy na mnie wzrokiem kompletnie wypranym ze zrozumienia. Ostatni raz widziałem taki u nauczycielki w ogólniaku, kiedy zawile tłumaczyłem brak zadania domowego spowodowany uderzeniem niewielkiej asteroidy w biurko, na którym leżał mój zeszyt. Widząc, że tłumaczenia nie odnoszą rezultatu już miałem zamiar się rozpłakać i brać ją na litość, kiedy dotarło do mnie, że chcę wiedzieć, ile chcę zatankować. Znaczy jak to ile? Do pełna. Ale ile? No DO PEŁNA, wychodzę z założenia, że jeśli będę mówił głośno i powoli to mnie zrozumieją. Dodaję, że na Ukrainie to nie działa. A ile to jest do pełna. A skąd ja kurwa mogę wiedzieć. Co ja w baku z miarką siedzę. Dłuższa wymiana zdań i gestów doprowadziła do poznania zadziwiającego obyczaju. Ja mówię, ile chcę paliwa, w litrach. Oni kasują za to i puszczają wachę do baku. Poleciałem do samochodu sprawdzić, ile mi brakuje. Szybkie obliczenia z suwakiem logarytmicznym doprowadziły mnie do opinii, że 40 litrów powinienem zmieścić. A jak się nie zmieści to co? Na asfalt wyleję? No dobra niech będzie 35. Zatankowałem. Dumny i blady włączam silnik. Kurde, 40 też by wlazło. I tak tocząc się po drodze przygotowanej na euro dotarliśmy do miasta Kijów. 

Na przedmieściach musieliśmy się upewnić, u miejscowej policji czy to aby ten właśnie Kijów. Okazało się, że chyba ten. I, że do centrum to w prawo trzeba skręcić. Jako że karty telefoniczne miejscowych telefonii po drodze były niedostępne, a transmisja danych roamingowych na Ukrainie liczona jest w setkach złotych, zmuszeni byliśmy korzystać z miejscowej pomocy. Mieszkańcy Kijowa są bardzo uprzejmi i chętni do udzielania wskazówek. Jak się okazało wszyscy znali hotel, gdzie mieliśmy się zatrzymać. Szkoda tylko, że każdy znał inny nasz hotel. Udzielili nam szczegółowych wskazówek dzięki, którym już po godzinie błądzenia byliśmy w hotelu. Co więcej napotkaliśmy pierwszy od granicy kantor, w którym zaopatrzyliśmy się w miejscową gotówkę, wdzięcznie nazywaną Hrywny. Co na polski tłumaczone jest Łachy. Przelicznik o 3 grosze mniejszy niż na granicy. Tutaj najwidoczniej też słyszeli o psiarzach. Hotel jak się okazało, był całym kompleksem budynków. Całkiem okazałych. W recepcji doszło do pewnego zabawnego nieporozumienia. Albowiem, podczas rezerwacji została pobrana opłata, która później została zwrócona, z niewiadomych przyczyn i trzeba zapłacić jeszcze raz. Oczywiście ustalenie czy została zwrócona czy nie musiało poczekać do chwili powrotu. Bo od nich do polskich banków jakoś nie da się zadzwonić. No wiecie zmiana czasu, ustroju, mentalności. Znaczy się, że co? Nie ma dla nas pokoi? Nie no są. Tylko trzeba za nie zapłacić na miejscu. Widząc jak mojej żonie, odpowiedzialnej za płatności, żyłka pulsuje na skroni doszedłem do wniosku, że pani w recepcji jest na dobrej drodze do utraty fizjonomii. Nie chcąc spędzać pobytu na wizytach w areszcie, postanowiłem jakoś uspokoić moje lepsze pół. Spokojnie więc i uprzejmie poprosiłem ją o odprężenie się. Nie będę składał zawiadomienia o ciężkim uszczerbku na zdrowiu. W końcu to moja żona, jeszcze mi dołoży więcej. Ale podziałało. Jak tylko zdjęliśmy śmiertelnie przerażone psy z kandelabrów, psy dodaję znane z braku lęku i szaleńczej odwagi. Moja małżonka, już znacznie bardziej odprężona przystąpiła do finalizacji naszego pobytu w rzeczonym hotelu. Myślę, że dużo pudru i innych podkładów ukryją sińce na mojej twarzy. A jakby co to powiem, że mnie autobus potrącił. Trzy razy. A i jeszcze sprawa przesyłki. Kiedy już wszystko było załatwione. Zameldowani i my i psy. Moja żona głosem słodkim jak mniód pyta czy już doszła do nas paczka, wysłana na adres hotelu. Bo na wystawę zamówione zostały specjalne sznury-smycze, takie do wystawiania Akit. Jako że nie zdążyłyby dojść do nas w Polsce, poprosiliśmy o przesłanie na adres hotelu. Pani miotała się dłuższą chwilę po recepcji i zapleczu. W końcu ustaliła. Paczki nie ma. A kiedy będzie? No jeśli nie przyszła dzisiaj to najpewniej w poniedziałek. Bo teraz jest długi weekend i poczta ma wolne. ŻE KURWA CO PROSZĘ. Przecież my wyjeżdżamy w niedzielę. Nie, no jakiś film. Czeski chyba zresztą. Czy cokolwiek w tym wyjeździe pójdzie tak jak powinno? Czy w tym popierdolonym kraju cokolwiek działa tak jak trzeba? Czułem się jak w jakiejś ukrytej kamerze. Nawet zacząłem się rozglądać za scenarzystami pochowanymi w krzakach. Filmowców nie było. Chyba. No nic to. Idziemy na apartamenty. O i tu zaskoczenie. Pokój wielki jak kort. Z przedsionkiem wielkim jak szatnia szkolna. Co prawda w szafie tylko jeden wieszak, ale jakoś będziemy umieli z tym żyć. Nasze psiaki stanęły na wysokości zadania. Lisu wpadł do środka jak dziki i w pierwszym odruchu zaczął znakować teren. Tu i tu, i tam. Zanim zdążyliśmy zareagować objuczeni tobołami mocz radośnie spływał po ścianach. Nie myśląc wiele porwaliśmy za papierowe ręczniki, służące za papier toaletowy i nuże usuwać znakowania. W czasie, kiedy byliśmy na kolanach, Ruda nasze szczęście i kochanie, wskoczyła na łóżko i na samym środeczku wielkiego dwu a nawet trzy osobowego wyra, spompowała się jak cysterna. Ona przez całą drogę, pomimo licznych spacerów i obejścia całego terenu hotelu dwukrotnie musiała to w sobie dusić. No szlag, specjalnie ściskała zwieracze, żeby zrobić coś takiego. Innego wyjścia nie ma. Porzuciłem wycieranie podłogi na rzecz ratowania posłania. Cały czas mając na oku Srokę i tylko czekając, kiedy postawi klocka w przedsionku. Czując na sobie ciężar mojego spojrzenia udawała, że wcale nie stoi w pozycji „na kangura” tylko z zainteresowaniem ogląda kasetony na suficie. No wiecie, taka kontemplacja w pozycji sedesowej. Ponoć to uspakaja. Na szczęście materac uratowałem.
Ale cała pościel do wymiany. W recepcji ustaliłem, że jestem prostak i świnia, bo zaszczałem pościel zanim jeszcze wszedłem do pokoju. Cóż trochę racji mają. Moje psy moje szczochy. Poinformowano mnie, że muszę zapłacić za czyszczenie i nową pościel dostanę, kiedy pani z pralni będzie miała wolną chwilę by mi ją wydać. Ale mam nie oczekiwać cudów. Długi weekend jest. Pościel otrzymałem po czwartej wizycie, kiedy oświadczyłem kategorycznie, że idę spać i chcę moją starą pościel. Która już pewnie przeschła. I w dupie mam, że śmierdzi. Tak się zakończył nasz pierwszy dzień na Ukrainie. Wrzody rozbolały ze zdwojoną siłą. Mam już umówionego terapeutę z doświadczeniem w leczeniu traumy pourazowej. Ponoć tylko 15 miesięcy spotkań. Łatwizna. Nie ma co ładne wakacje, a ja się terrorystów obawiałem. Głupi ja. Obsługa hotelowa, to dopiero wyzwanie. Nic tylko polecać. Co nie znaczy, że szopka pisana cyrylicą dobiegła końca. Cdn…