Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

środa, 27 lipca 2016

Spacery vol 1 - smycz



Spacerować czy ganiać po lesie?
Niby pytanie proste i nie wymaga skomplikowanej odpowiedzi. Niestety jeśli mieszkasz w mieście jak my, znaczy w takiej przerośniętej wiosce z aspiracjami, to jest to żywotne pytanie, które wymaga wgłębienia się w materię. Co lepsze? Spacer na sznurku, czy puszczenie pupila samopas w lesie? Jak się zastanowić to jest kilka argumentów za i przeciw obydwu formom wypoczynku. Dziś chciałbym opowiedzieć o tym jak wyglądają nasze spacery. Tak jedne jak i drugie. Zacznijmy od spaceru, który określamy jako „na sznurku”. Niby nic takiego ale… Jak zauważyłem ostatnio zrobił się z tego rytuał. Spacer po zadbanych trawnikach okolicznych sąsiadów nie wymaga jakiegoś specjalnego ubioru. Tak więc skradam się do sterty sierści leżącej w wykopanej jamie i udającej mojego pupila. Po cichutku zdejmuje smycz. Sama smycz stanowi osobną opowieść. 

Jest czerwono-biała jak Lisu, ciężka i ma kółeczka do skracania. Nie wiem czy próbowaliście kiedyś zdjąć po cichutku cumę holowniczą. Nie? To nie będziecie wiedzieć jakie to uczucie. To jakby siedzieć w kinie i z usiłować bezgłośnie otwierać paczkę czipsów. Tego na pewno próbowaliście. Już podczas wyjmowania ich z plecaka całe kino wie co kombinujecie. I wy to wiecie, że oni wiedzą, i staracie się być jeszcze ciszej. I wam to za diabła nie wychodzi. Powód takiego zachowania staje się oczywisty dla każdego, kto widział mojego ulubieńca podczas przygotowań do spaceru.  Wyobraźcie sobie taran. Dla niewtajemniczonych tłumaczę, że jest to wielki pień drzewa służący do wyważania bram w miastach. O, na pewno oglądaliście „Władcę Pierścieni” Uruk-Hai mają tam taki, niemal dokładnie taki. Nawet łeb na końcu się zgadza. No więc wyobraźcie sobie biało rudy taran z różowym językiem na wierzchu rzucający się na Was w przypływie masakrującego żebra entuzjazmu. Normalnie zachowanie niepojęte. Bo niby co? Pierwszy raz idzie na spacer? Ale jest jak jest. Nie chcę skończyć na OIOM-ie to się skradam. Czasem się udaje, częściej nie. Ale nie zaprzestaje prób. Mam jeszcze kilka niepołamanych żeber, z których jestem dumny i blady. To przez trudności w oddychaniu. Tak więc skradam się. Po cichutku podchodzę i udaję, że poprawiam obróżkę. Klik. Smycz założona. Teraz tylko szybki sprint by schować się przed dzikim napadem radości i entuzjazmu 40-kilogramowej kuli włochatego szczęścia. Bezpieczny za murem z ustawionych worków z piaskiem wydaję autorytatywne komendy. Np. Zostaw ten worek, gdzie mnie ciągniesz?, to moja noga!, złaź ze mnie, itp. Osobiście uważam, że jestem posiadaczem psa rasy Akita. Ostatnio wytłumaczono mi, że to Lisu jest posiadaczem człowieka marki Ja. Hmmm prawda często bywa nieprzyjemna i bolesna, zwłaszcza w okolicach żeber. Smycz na miejscu, możemy iść na spacerek. I tu następuje chwila satysfakcji. Idziemy ulicą. Mieszkamy w okolicy gdzie niemal każdy posiada psa. I te podwórzowe burki ujadają jak dzikie. Drą te papy z uporem godnym lepszej sprawy. A mój Lisu nic! Mija je z godnością i w milczeniu. To piękne. Pewnie niektórzy sami o tym wiedzą, a inni być może będą mieli okazję się przekonać. Wspaniałe uczucie. Dookoła jazgot psich parweniuszy. A wy przechadzacie się w ciszy. Znaczy metaforycznie, bo okoliczne psy robią taki hałas, że nie słychać własnych myśli. Tak więc idziemy dumni i milczący. Stajemy pod każdym drzewkiem, murkiem, bramą, kamieniem, krzaczkiem, górką piasku, zaparkowanym samochodem, motorem, skuterem, rowerem, kępą trawy, zupełnie niczym co jest ciekawe. Obwąchujemy dokładnie, oznaczamy kropelką moczu. Nigdy nie za dużą. Nie wiemy przecież ile tych ciekawych przerywników jeszcze przed nami. Mocz do znakowania ma niestety ograniczoną ilość. Trzeba uważać bo się skończy przed powrotem do domu. Mija pierwsze 45 minut spaceru. Jesteśmy 36 metrów od domu. Każda okoliczna rzecz, okoliczność przyrody, zbyt wolno uciekające zwierzę zostało skropione i oznakowane. Uwielbiam długie spacery więc jestem wniebowzięty. Nie wiem czy usiłowaliście kiedyś zmusić Akitę siłowo do szybszego marszu. Jeśli nie to polecam. Nie jest już potrzebna siłownia. Macie sznurek, na którego końcu dynda wesoło Akita, który aktualnie ma inne zdanie w kwestiach spacerowych. Dla porównania możecie zapiąć na smyczy pień drzewa i ciągnąć. 


 










  
Skutek będzie ten sam. Choć może nawet uda Wam się ruszyć drzewo. No więc spacerujemy sobie. Ale jest jeszcze druga strona ulicy. Z wyrywającym ramię ze stawu entuzjazmem przechodzimy na trawniki sąsiadów po drugiej strony. I tu następuje ciekawostka. Kwestia dotyczy tych grubszych potrzeb. Jeżeli łazimy po przydomowym parku, takim prawie lasku, gdzie załatwienie potrzeby nie bulwersowałoby nikogo, zwłaszcza, że i tak zawsze sprzątam to co po nas zostaje, to ono nie następuje. Odnoszę wrażenie, że ma to dużo wspólnego ze znakowaniem. Trzeba wyszukać jakiś pagórek, duży kamień, kępę sprzyjająco wyrośniętych krzaków. Następnie zaczynamy taniec połączony z wywołującym zawroty głowy wirowaniem bo nagle w jednym momencie perfekcji oznakować teren. Zazwyczaj gdzieś na wysokości kilkunastu centymetrów. Pomijam już następujące po tym drapanie i rozpraszanie zapachu. Dla nieobznajomionych odradzam stanie z tyłu. Można się niemile zaskoczyć, a właściwie zostać niemile trafionym. Jak widzę, Akita znaczy teren na pewnej wysokości i szuka miejsc wyeksponowanych. I dlatego dziwi, że jeśli tylko znajdzie jakiś prosty jak stół, świetnie wystrzyżony kawałek trawnika to nie może się powstrzymać. Ja stoję i patrzę. No bo niby co mam zrobić. Ciągnąć za smycz? W takiej chwili? Nikomu bym tego nie zrobił. A za płotem stoi właściciel trawnika. Ręce ma złożone na piersi i tupie stopą. Hmmm uśmiecham się promiennie. – Ja to posprzątam! – Zapewniam pana o wymiarach godnych byka rozpłodowego. – Ja myślę! - Oświadcza wbrew wszelkim znakom na niebie, ziemi i twarzy. Cenię sobie własną fizjonomię, więc powstrzymuję się od komentarza, bo jeszcze zrozumie. Czekamy, defekacja dobiega końca. I tu straszna chwila. Pamiętałem o zabraniu woreczka? Jeśli tak to rewelacja. Jeśli nie to następuje bardzo krępujący moment, gdy panicznie rozglądam się za reklamówką zaśmiecającą okolice. I wiecie co. W takiej sytuacji okazuje się, że wszyscy są tak porządni, że nigdy ich nie wyrzucają. A wtedy nie pozostaje nic innego jak wziąć sprawy we własne ręce… Po tych przeżyciach wracamy do domu. Niestety. Wszelkie pozostawione uprzednio ślady musiały się przedawnić bo trzeba je osikać jeszcze raz. Nie to żeby mi to przeszkadzało. Szkoda tylko, że jedna dłoń jest zajęta. A jak na złość w pobliży nie przewidziano żadnego śmietnika. Pytanie. Gdzie oni wyrzucili wszystkie te zbędne woreczki, reklamówki, gazetki reklamowe. Docieramy w końcu do domu gdzie mój pupil wypija wiadro wody, w celu uzupełnienia płynów, które stracił był podczas spaceru, po czym oddaje istną fontannę moczu na rosnącą obok tuję. Bo po co ma rosnąć. Jak wiadomo iglaki i sikające psy przyciągają się.  Tak więc wyprowadzanie psa „na sznurku” po okolicy ma liczne zalety. Zwłaszcza ekologiczne. Jeśli tam spacerujesz, nie spodziewaj się, że ktoś wyrzuci choćby papierek po gumie do żucia w okolicy. W następnym wpisie opowiem Wam jak wygląda dzikie bieganie po lesie.


niedziela, 24 lipca 2016

Zagłebie kleszczowe



Wróciłem i wracając do tematu. Okolica, aż się prosi o spacer. Więc nie daliśmy się długo prosić. Poszliśmy. Las, brzeg jeziora, łąka spełniły wszelkie nasze oczekiwania i marzenia, a nawet więcej. Nie przypominam tylko sobie, w którym momencie marzyłem o kleszczach? Hmmm widocznie były to myśli podprogowe. Bo jak się okazało dostaliśmy dużą dawkę okoliczności przyrody. Słońce, woda, zieleń trawy, szum lasu i w promocji (oprócz bocianów) kleszcze. Odnoszę wrażenie, że wszystkie rośliny oferowały tego typu promocję. Kurde jak w hipermarkecie. Kup pęczek marchewek a otrzymasz trzy kleszcze w gratisie. Kapitalizm! Wtedy jednak jeszcze tego nieświadom, byłem szczęśliwy. Słonko, woda, zieleń. Akita szczęśliwy jak, nie przymierzając, świnia w pomidorach. 


Biega, nie szczeka, skacze, włazi do wody, oczywiście po kostki, bo inaczej się pomoczy. Pełnia szczęścia. Spędziliśmy upojne popołudnie wśród przyrody. Nawet nie przypuszczałem jak wiele tej przyrody postanowiło z nami spędzić wieczór. Obcowaliśmy z naturą dłuższy czas więc dopadł nas głód. Postanowiliśmy tedy poszukać miejscowej jadłodajni. Wiedzieliśmy czego szukamy- miejsca gdzie będziemy mogli rozkoszować się miejscową kuchnią, domowymi i regionalnymi przysmakami. W głowach już nam się kształtowały złociste frytki z miejscowych ziemniaków i panierowany schabowy wypieczony na złoto-chrupko. Lub może golonka w sosie piwnym z kiszoną kapustą, najlepiej zasmażaną... Znaleźliśmy jadłodajnię spełniającą większość warunków. Znaczy mieli otwarte, mieli frytki i kotlet z piersi kurczaka. Pozostałe opcje z karty jak się okazało dostępne są w pełni sezonu. Teraz frytki z kurczakiem albo możecie zjeść kanapki, które macie. - A nie macie kanapek (hie, hie) – TO TYLKO KURCZAK Z FRYTKAMI. Co było robić. Zdecydowaliśmy się na typową, lokalną atrakcję kulinarną (chyba regionalną) kotlet z piersi kurczaka z frytkami. Do tego bukiet surówek z buraczków i kapusty. Niezasmażanej. Wyszliśmy na taras, gdyż nadal nam było mało widoków, zapachów i atmosfery wiosny.


Zresztą taras jak się okazało był jedyną dostępną opcją. Bo. – A, państwo z pieskiem. Zapraszam na taras. Moja odpowiedź nie padła, siłą zdusiłem ją w sobie. – Sama jesteś pieskiem. Klępo. To taka figura metaforyczno-epitetyczno-stylistyczna. To jest Akita! – Nie wygłosiłem jej jednak na głos gdyż nie lubię jak mi plują do obiadu.  
Taras przestronny. Oprócz nas przy sąsiednim stoliku siedziała grupa osób. Myślę, że chyba z daleka. Jeden z nich mówił w języku co go nie rozumiem, ale były tam stwierdzenia takie jak „hande hoh, polish shwaine”, halt, arbachtmacht frai, gott mit uns” i różne takie. Nie wiem skąd pochodził, ale chyba zza granicy. Dwie towarzyszące mu panie były chyba polkami. Kiedyś. Bardzo dawno temu. Może nawet składały jakąś chatę w Biskupinie. No cóż. Bywa. W każdym razie zamówili specjalność zakładu i miejscowy przysmak. Frytki i kurczaka z, co nie mniej ważne, bukietem sałatek. Jako, że jesteśmy ludźmi światowymi nie przyszło nam nawet do głowy pacyfikować najeźdźców tak już z miejsca. Postanowiliśmy poczekać, aż uiszczą rachunek. Wspieranie miejscowej gospodarki to w końcu nasz patriotyczny obowiązek. Więc siedzimy.
Myślę sobie. Może i wygnany na taras. Może i nieakceptowany towarzysko z dużym, rudym Akitą. Ale, do q…r…w…y woda dla zwierzęcia się należy. Posłałem więc córkę. Jeśli chcesz coś dostać poślij słodkie i (hie, hie) niewinne stworzonko, a to dostaniesz. No i dostałem michę wody. Cóż. Napiłem się a resztę oddałem zwierzakowi, który ją całkowicie zignorował. Ciekawe dlaczego? Nic to myślę. Poczekamy na jedzenie. Może będzie zjadliwsze. Tak więc czekamy sobie spokojnie na zamówiony przysmak kuchni regionalnej gdy wtem słyszę – TATO!!!! Lisu (mój Akita) ma kleszcza!!! Poderwałem się z miejsca. Dosłownie i w przenośni. – Gdzie? – Krzyczę. - O tu mu łazi. Nasza nieoceniona słodka latorośl, jak zwykle wybrała najbardziej odpowiednie miejsce i czas by zwrócić moją uwagę na pełzającego po sierści pasożyta. Zebrałem bydle i wyrzuciłem z tarasu. Obcojęzyczni sąsiedzi patrzyli na mnie co najmniej jakby rozumieli. Dziwne. Dumny z dobrze spełnionego obowiązku usiadłem przy stole by rozkoszować się swoją Fantą. – TATO, TATO– usłyszałem wrzask. - Co? – Odparłem elokwentnie. – Tu jest drugi. – Co było robić zabrałem drugiego. Sąsiedzi patrzyli tak jakoś dziwnie. Trzydzieści sześć razy później oświadczyłem. – Tamara! Przestań się zbliżać do tego psa! – Kątem oka śledzę sąsiadów ze stolika obok. Dziwne pomimo, że pan nie rozumiał ani słowa w ludzkim języku, to wyglądał jakby miał zamiar zwymiotować do swojej regionalnej potrawy z kurczaka, frytek i bukietu sałatek. Nie mam pojęcia dlaczego. Chyba nie przez kleszcze. W końcu ja je łapałem w palce i wyrzucałem za balustradę werandy. A chciałem, żeby Tamara skończyła bo mi się już nie chciało wstawać za każdym razem kiedy znalazła nowego. Niestety dzieci muszą coś robić, bo inaczej się nudzą i przeszkadzają dorosłym w oczekiwaniu na posiłek. Swoją drogą zaskakujące ile można smażyć kotleta i frytki. Bo o bukiecie surówek nie wspomnę, zwłaszcza, że kapusta nie była nawet zasmażana. Tak więc trzeba się czymś zająć. A że masa sierści z kleszczami leży tuż obok. Potraktujmy to jak grę. Takie „Hidden objects”. Nie miałem serca odmawiać córce tej zabawy. Zwłaszcza, że przy nosiła wymierne efekty w postaci coraz mniejszej ilości kleszczy w sierści mojego Akity. Przy 67 kleszczu straciłem rachubę. Okoliczni sąsiedzi opuścili przybytek w niejakim pośpiechu. Myślę, że regionalna kuchnia im nie dopowiadała. Trudno się dziwić. Bukiet sałatek nie grzeszył świeżością. Wyczyściwszy Akitę powróciliśmy do domku. Obiecaliśmy sobie, że następnego dnia zbierzemy jeszcze więcej kleszczy by je przesiedlić. Niestety następnego dnia zbieraliśmy ślimaki winniczki, 156 sztuk. Były pyszne.
Ja Loki

piątek, 22 lipca 2016

Preludium do zagłebia kleszczowego ...




W poprzednim wpisie wspomniałem o zabawnej historii z Mazur. Jako, że czynniki zewnętrzne naciskają mnie mocno w kwestii dalszych wpisów muszę chcąc, nie chcąc kontynuować. A zatem niech rozpocznie się opowieść.
                Ostatnia majówka była bardzo udana. Wraz z całą familią udaliśmy się na wczesnowiosenny wypoczynek. Na Mazury! Zakrzyknęli wszyscy. Choć w niektórych przypadkach brzmiało to raczej hau, hau lub miau, miau (takie niedomówienie). Jedziemy. Droga rewelacyjna, były jedynie drobne niedogodności. Ale droga bez atrakcji takich jak: np. remont S8 w odcinku Wyszków-koniec świata, gigantyczny korek pod Łomżą (widać wielu kultywuje Łomżing), pod Piszem, i nie zapominajmy o tej bezimiennej wiosce pośród niczego, nie wspominając o tak drobnym utrudnieniu jak wahadło na polnej drodze do Mikołajek, a i przemarsz kolumny wojsk pancernych we wsi Łęgi Małe… taka droga nie byłaby polską swojską drogą.
Po 7 godzinach dotarliśmy na miejsce, wbrew zapewnieniom nawigacji, która jak się okazuje na niczym się nie zna. Po drodze mieliśmy przyjemność podziwiać różnorodne okoliczności przyrody. Żeby nie być gołosłownym, podziwialiśmy bociany, piękne lasy, wspaniałe jeziora, bociany, tłumy turystów, bociany, pola złocistych zbóż, bociany, łąki zielonych traw falujących na wietrze. A, wspominałem już, że widzieliśmy bociany? Mam wrażenie, że im dalej na północny-wschód tym więcej bocianów. Doszło do tego, że na jeden słup przypadało 3,145 bociana. Ale ale, nie o bocianach jest ta opowieść. Jest o naszym zwierzyńcu. Znaczy o moim psie, znaczy Akicie i tym cholernym sierściuchu co to drze ryja jak, nie przymierzając, jakaś akustyczna apokalipsa. Podróż w wykonaniu mojego pupila przebiega spokojnie, na ogół. Niestety rzecz ma się zgoła inaczej jeśli chodzi o Joko. Wkładaliście kiedyś koteczkę (heh) do samochodu? Nie? To szkoda. Tym co ich nie lubię, życzę siedmiu kotów i wyjazdu na wakacje. Ma toto smyczkę z szeleczkami.


W zasadzie, to powinno załatwić sprawę. Niestety nie załatwia. Oj jak bardzo nie załatwia. Nie jestem pewien czy potraficie sobie to wyobrazić, niemniej spróbuję Wam to opisać. Jest maleńki kotek o wdzięcznym imieniu Joko. To po takiej znanej postaci. Jest malutki, śliczny, mruczący i puchaty. I tu następuje nagły zwrot akcji. Zakładamy mu śliczne, malusie, cholernie drogie szeleczki ze smyczką i powinien być wdzięczny, szczęśliwy i co najważniejsze cichy. Ale nie, trzeba drzeć pysk – najlepiej jak opętana (polecam do obejrzenia klasykę gatunku „Egzorcysta”). Wrażenia są podobne. No może bez wymiotów i akcji z krzyżykiem. Ważę swoje i może trochę cudzego, w każdym razie pacyfikacja siłowa niespełna kilogramowego kota jest jakoś tak nie na miejscu. Koniec końców udało się upchać bagaże, żonę, dzieci, Akitę i demonicznego kota do samochodu. Odjazd. Dzieci jak to dzieci pokolenia XYZ, siedzą cicho zapatrzone w swoje smerfony, i-pfony, tablety i łaptoki. Akita podziwia mijane bociany, zapewne marząc o ekscytujących pościgach, nagłych zwrotach, driftach na dwóch łapach. Niestety ktoś nie jest w stanie docenić ciszy, spokoju i przerażającej monotonii podróży.
Miiiiaaaaaaaauuuuuuuuu!! Miaaaaauuuuuueeeeeeee!!! Miamiamia uuuuueeeeooooo!!!!
Bo niby dlaczego siedzieć cicho jak można robić piekielny ryk schowawszy się pod fotelem kierowcy. Po kilku godzinach podróży jestem zagorzałym zwolennikiem sterylizacji, kastracji a nawet aborcji do pierwszego roku życia. Niestety przystanek w celu zamknięcia mordy demonowi spod fotela nie wchodzi w grę. Bo jeszcze wyrwie się na wolność i szkód narobi w pobliskim gospodarstwie. No wicie skwaśniałe mleko, krowy włażące ze strachu na drzewa, kozy opętane demoniczną manią by uprawiać czarną mszę na pobliskim poniemieckim cmentarzu. No takie tam. Więc nie stajemy. Składam swoje cierpienia na ołtarzu każdego bóstwa, zresztą im bardziej pogańskie tym lepiej i jedziemy dalej. Bociany przyglądają nam się paciorkowatymi oczkami. I wiecie co? Chyba im się podoba. Wyglądają na zadowolone.



I tak w końcu dotarliśmy do miejscowości o intrygującej i jakże obrazowej nazwie Pieczarki. Kiedyś zbadam dokładnie etymologie powstania tej nazwy. Miejsce do, którego przybyliśmy okazało się wszystkim tym z czego Mazury słyną. Jezioro tuż, tuż, las dookoła, trawnik dla trzody domowej, grill przed domkiem, palenisko gotowe – nic tylko stos ustawić jakby żona marudziła za bardzo, słup obok. A na słupie? No zgadnijcie kto siedzi? Bocian. Hmm jakże oryginalnie. Patrzę na ten symbol Polskości, na tego ptaka jak malowanie, którego każde dziecko zna i wypatruje na wiosnę. I myślę sobie tak. - Wszyscy wiedzą co to ptaszysko dostarcza. Mam już komplet i jeżeli kiedyś znowu wyląduję w pieluchach to tylko będąc dziadkiem. Hmmm kocham boże stworzenia (zwłaszcza jeśli szczekają). Więc pomysł zrąbania słupa i późniejszego tłumaczenia, że to był taki trochę wypadek z użyciem siekiery, odrzuciłem. Na szczęście sytuacja rozwiązała się sama. W pobliskiej wiosce indiańskiej – bez jaj prawdziwej – zaopatrzyłem się w łuk ze strzałą. Poszedłem pod mój własny (choć tylko wynajęty, ale jednak) słup z bocianem i wytłumaczyłem zwiastunowi szczęśliwej nowiny jak bardzo można się pomylić podczas dostawy. Zrozumiał.


Wjechaliśmy na podwórzec. Inaczej tego nie nazwę. Pięknie jest. Miejsca tyle, że nie tylko pies, tudzież Akita zajęcie znajdzie ale i inne atrakcje. Huśtawki dla dzieci, kwietnik do rozkopywania, trawnik jak boisko, beczka z deszczówką, no i ściana pamięci. Naprawdę wielka pilśniowa płyta ze starymi narzędziami. A wśród nich, no nie zgadniecie J stare wnyki. Szatański uśmiech rozjaśnił moją twarz. Mała myszka, odrobina wiskasa i powrót będzie cudowny, przejmująco cichy. Niestety moja lepsza połowa czyta te same lektury co ja. Spojrzała na mnie tylko raz i oświadczyła  „Żebyś mi się nie ważył !” Cóż. Może miałem to wypisane na czole? Kto wie… Jestem bardzo otwartym człowiekiem. Tak więc urocze myśli o zatrzaskujących się metalowych szczękach i pożegnalnym mmmiiiiaaaaarrrrghhhhh odleciały na skrzydłach marzeń. Jak się okazało nasz ukochany Akita bardzo, ale to bardzo upodobał sobie ogród z trawnikiem. Na noc musiałem go na siłę wciągać do domku. Biegał po trawie na bosaka w porannej rosie śpiewając Bacha. Bardzo mu się podobała okolica. I tu taka następuje dziwne zdarzenie. Pewna urocza i jakże delikatna rączka stuka mnie w ramię. Subtelny i jakże sugestywny głosik zwraca mi delikatnie uwagę „Piszesz bloga nie powieść! Daj już spokój. Krócej, zwięźlej, zacieśniaj, ograniczaj!! Nie jesteś żaden Sapkowski, nie rozpływaj się w opisach!!! Zabieraj 4 litery i zmiataj. – No cóż na tak postawione „dictum acerbum” muszę na dziś skończyć.
A do meritum w kwestii tytułowego zagłębia dotrę w następnym wpisie.
                                                                                                                                                                             Ja Loki