Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyprawa z psami. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyprawa z psami. Pokaż wszystkie posty

piątek, 5 stycznia 2018

Ruda tańczy jak szalona



Niedawno zwrócono mi uwagę, że nie napisałem ani słowa o tym, jak to do stada dołączyła niejaka Ruda. Niniejszym postaram się naprawić ten błąd. Był to kolejny pies w naszej hodowli i sprawa była raczej poważna. Wymagała zastanowienia i przemyślenia. W końcu to nie w kij pierdział. Jeśli się źle do tego zabierzemy skończy się tragedią albo czymś jeszcze gorszym. No wiecie wprowadzenie nowej suczki do funkcjonującego już stada Akit nie powinno odbywać się pochopnie i bez właściwego przygotowania. W naszym domu już rozgościła się na dobre Sroka, która uważała się za szefową. A tu nagle takie małe, takie rude, takie śliczne wkracza w jej świat. I co z tym zrobimy? Jak ugryźć ten problem? Może bezpośrednio? Dlatego nie chcieliśmy pozostawiać tej sytuacji samej sobie.


Uważaliśmy, że mniej niż całkowita kontrola nie wchodzi w grę. Ruda została znaleziona na końcu świata, w miejscu malowniczo zwanym Sewastopol. To w hmm, kiedyś Ukraina, obecnie Rosja. A może odwrotnie. Kto ich tam wie? W gazetach piszą o tym regionie Krym. W każdym razie daleko. Jak się okazało transport jest nieco skomplikowany z miejsc tak odległych i tak nie-europejskich. Ruda, wtedy jeszcze Hitomi, miała podróżować z rzeczonego Sewastopola do Moskwy. To takie miasteczko na wschodzie. Mają tam jakiś placyk z czerwonym brukiem i taki domek zwany krem. Ale pisany z L na końcu- pewnie z francuska. Czy jakoś tak, no podróż życia. Bo niby po jaką cholerę wysłać psa najkrótszą drogą, skoro można przez Kamczatkę. W końcu to Japończyk, więc niech jedzie przez Japonię. Ale nic nie mogliśmy na to poradzić. Transport taki już miał ustalony przebieg trasy i nie chcieli go zmienić bo oni do Polszy to tylko przez Syberię i ani kilometra bliżej, no mentalność już taka. Jak coś do Polski to albo z syberyjskiej tundry, albo w ogóle. Tak im zostało z poprzedniego systemu. Lubią nas tam niemal tak samo jak my ich. No więc rozpoczyna się Hitomińska Wędrówka Ludów. Na początku kontakt z bazą mieli świetny. Znaczy odbierali telefony i przekazywali wyczerpujący raport o samopoczuciu naszego nowego członka rodziny, pełna profeska w wykonaniu zaprzyjaźnionego narodu z Kraju Rad. My dzwonimy. Pytamy grzecznie.
- Co z psem? A oni:
- Szto? Nie panimaju.- Zatkało mnie. 
- Jak wy niepanimaju. Gadam do was po rusku przecież! W Odpowiedzi nieśmiertelne:
- Szto?
Nie no tak to my nie porozmawiamy -Nie szto tylko co z psem?!
- Szto? -  Czuję jak coś we mnie zaraz zrobi bum.
- Z sobaką! Mówię przecież wyraźne!!
W odpowiedzi niemal widzę te znaki zapytania 
- Kakają sobaką??
No i bum. 
-Moją sabaką !!! PRZECIEŻ MÓWIĘ WIELKIMI LITERAMI I POWOLI!!!
-Aaa sobaką…
Ludzie. W końcu. 
- Tak sobaką. Odpowiadam już nieco ciszej. Słyszą mnie tylko siedem domów dalej.
- Da. Sabaćka. 
- No właśnie co z moją sabaćką. Pytam już zupełnie spokojny.
– Kakają sobaćką? Słyszę w odpowiedzi. Padłem trupem. To jak rozmowa z infolinią firmy udzielającej taniego kredytu pod zastaw domu. Postanowiłem wziąć 10 głębokich oddechów. Potem jeszcze 10. 
- Zacznijmy od początku. Zaproponowałem ...
-U was jest sabaka? Pytam.
-Da. Słyszę w odpowiedzi. Dobra nasza, mają psa.
-Mojego psa? Drążę dalej.
-Da. No jesteśmy w domu, metaforycznie oczywiście. 
- Co z nim? Jak się czuje, jak znosi podróż?
- Haraszo. Odetchnąłem z ulgą. 
- To kiedy będziecie? Drążę temat.
- A gdzie? ... Nie no jakiś Monty Phyton.
- W dupie!- Wrzeszczę
- Gdzie??? Ja nie znaju Dupie.
Nie, no zdechłem. To jak rozmowa z już nawet nie wiem z kim.
- Ludzie. Czekam na psa w Polsce. Gdzie jesteście i kiedy przyjedziecie???!!! 
Zasięg mojego głosu zwiększył się o kolejne siedem domów.
- Kakają sobaką? Aaaaaaa, QRWA moją sabaką. 
- Ale kakają?
Coś mi zaczęło świtać. 
- Skolko u was sobak?? 
- Sześć. 
Hmm. No dobra. Doszło do małego nieporozumienia. Bo ja myślałem, że tylko z moim psem jadą. A tu jak się okazuje transport na szeroką skalę zakrojony. Więc tłumaczę, że jest ruda i słodka i Akita i słodka i śliczna i taka moja. W odpowiedzi chwila ciszy. 
 -A. Da. Horosza dziewoćka.- To już wiem. 
-To kiedy będziecie?
-Gdzie? 
Hmmm myślę sobie oni to specjalnie robią? -No u mnie. Nadal spokojny.
-Gdzie?? Qrw… w przedpokoju. Ale spokojnie odpowiadam. 
- W Polsce. W Osowcu dokładnie.
- Aaa da. Osowiec. Za dwa dni.
- Za ile?!
- Za dwa dni. 
- Wiecie, że Akit nie można wwozić do Chin?
- Jakich Chin??
– A ile Chin, szlag mnie trafi znacie?
– Szto? 
Popadłem w stupor i trwałem w nim kilka sekund. W końcu mój umysł odnalazł mnie i byłem w stanie odpowiedzieć.
-Dlaczego za dwa dni?
- Bo tyle trzeba, coby z Moskwy przez Litwę dojechać do Warszawy.
10 głębokich oddechów. Potem jeszcze 10. I szybka rozmowa na migi z przebywającą obok żoną. „Zrób mi nerwosol z melisą”. Równie szybka odpowiedź. Jaki nerwosol? „To nalej mi setkę. NIE! Dwie setki”.
- Dlaczego jedziecie przez Litwę?
- Bo inaczej się nie da.
Znaczy co? Jedną ulicę tam mają? Z Moskwy do Rygi i nic w bok? Ale wyżej ogona nie podskoczę. Przyszło się pogodzić z nieuniknionym. 48 godzin. W sumie to nawet nieźle. Bo możemy razem, ja i moja małżonką, stojącą obok mnie ze szklanką przeźroczystego płynu pojechać na wystawę. A to ważna wystawa. 40-lecie klubu Akit w Niemczech. Trzy koma siedem dziesiątych Akity na metr kwadratowy. No Akit po sam sufit. Więc postanowione jedziemy razem. Pojechaliśmy. Wystawa spełniła wszystkie nasze oczekiwania. Szkoda, że nie wygraliśmy. Ale co tam. Piękne psy, było na czym oko zawiesić. Wystawa trwa dwa dni, więc jest czas pooglądać psy. Do tego można posocjalizować się w towarzystwie. Pierwszy dzień za nami. Niestety z przewoźnikiem kontakt urwał się magicznie. No jak za dotknięciem rózgi Dziadka Mroza. Byli i nie ma. Zapewne zostałem dodany do listy osób, od których się nie odbiera. Przyznaję krawatu nie miałem, a jak powszechnie wiadomo „klient w krawacie jest mniej awanturujący się”. Na szczęście przerwa technologiczna trwała nie dłużej niż 24 godziny. Stany lękowe i traumę dało się powstrzymać już w siódmym miesiącu terapii zajęciowej z psychologiem, psychiatrą i oddziałem szybkiego reagowania. Okazało się, że jechali przez tereny, gdzie poczta dostarczana jest przez gołębie, a telefon komórkowy jest podstawą do oskarżenia o czary. Ponieważ nie chcieli dołączyć do grupy stanowiącej opał na zimne dni, przezornie powyłączali telefony i ukryli je wewnątrz przemytniczego schowku w nadkolu. Po przejechaniu ciemnych miejsc nieoznaczonych na mapie, bo miejscowi zjadają kartografów, kontakt wrócił. Okazuje się, że oni są pod Warszawą. !!!.
- Gdzie?!?!
- No pod Warszawą.
- Znaczy taką Polską Warszawą? Taką z Syrenką?
- Da. Minęliśmy Suwałki. Aaaa. Pod taką Warszawą. Dobrze, proszę jechać ostrożnie. Drogi nie są tam najlepsze. Chwila namysłu. Nawigacja ustawiona, walizki spakowane, psy rozsadzone w samochodzie. Wracamy. Cóż szanse były wyrównane. Oni mieli jakieś 400 km, my 900. Dojechaliśmy jakieś pół godziny po nich. Pierwszy raz na żywo zobaczyliśmy naszą małą Hitomi. No po prostu szał. Jaka ona śliczna. Jaka śliczna i mądra. Jaka śliczna, mądra i posłuszna. Jaka śliczna … itd. 


Oczywiście nie zaniedbaliśmy środków ostrożności. Smycze i całkowita kontrola. W końcu to nowy członek stada. Wprowadzać należy ostrożnie. Po małym kawałeczku. Nic na siłę. Najsampierw Lisu. On jest rozsądny. Nowy w domu to dla niego żadna nowość. Lisu podszedł do sprawy jak zawodowiec. Obejrzał. Powąchał z przodu. Powąchał z tyłu. Oddał mocz na głowę. Stracił zainteresowanie. Kurde! Co za profesjonalizm! Ze Sroką byliśmy jeszcze ostrożniejsi. W końcu to dziewczyny. Nikt normalny nie wie, jak zareagują na siebie dwie baby. Zapewne się obrażą. Okazało się, że Sroka przyjęła, wtedy jeszcze nie Rudą, dobrze. Podeszła, obejrzała, odeszła udając kompletny brak zainteresowania. Niestety Ruda nie podjęła wyzwania. Poleciała gryźć Lisa w uszy. Takiego afrontu Sroka nie mogła ignorować. Niby co? Szczeniara będzie ją ignorowała? Niedoczekanie. Nonszalancko znalazła się w okolicy Rudej i niby to przypadkiem nosem ją trafiła. Po przypadkowym obwąchaniu, któremu to Ruda poddała się z całkowitym brakiem zainteresowania i bez wzajemności Sroka nieco speszona warknęła, ale jakoś tak bez przekonania. Zwłaszcza, że została kompletnie olana. Pofukała jeszcze chwilę, ale bardziej z poczucia obowiązku niż prawdziwej potrzeby. Ruda nadal bardziej interesowała się uszami Lisa niż obrażoną Sroką. Tego było już za wiele dla biednej Sroczki. Zaszyła się w kąciku i dąsała ostentacyjnie. Wprowadzenie Rudej przebiegło bez żadnych zakłóceń. Pomimo olewającego stosunku do życia, który Ruda prezentowała na każdym kroku, nie była dopuszczana do pozostałych psów samopas. Trwało to kilka dni. Do chwili, kiedy byliśmy pewni, że można pozostawić psy same i nie trzeba będzie inwestować w weta. 
Wbrew pozorom największy problem zaistniał podczas nadawania imienia. My jesteśmy z tych niereformowalnych, którzy nazywają psy po swojemu. Niby w rodowodzie ma Hitomi. Ale jak to tak wołać. Hitominko!? Hitomko?! Hitomciu??!! No weźcie tak się w parku wydzierajcie. Zaraz się zjawi ekipa z kaftanem i prokurator z zarzutami o terroryzmie. Jakbyście co najmniej coś o Allachu wrzeszczeli. No nie ma inaczej. Trzeba psiaka po swojemu, bo tak i chu…, że kaszubską asertywnością zarzucę. Więc cała rodzina przystąpiła do wymyślania imienia dla młodej. Oczywiście zrobiliśmy to w jedynym i niepowtarzalnym stylu naszej rodziny. Każdy na własną rękę, bez porozumienia z resztą. Mój synek z właściwą sobie prostotą i zrozumieniem rzeczy oświadczył - Piesek nazywa się Hitomi więc może nazywajmy ją Hitomi, zatkało nas. Logiczne, oryginalne, niebanalne, ale jakieś wtórne.
- Nie synku, chyba nie będzie to Hitomi.
- Ale ona tak ma na imię, pada odpowiedź. No i kłóćcie się z taką logiką. Chwilę trwało zanim wytłumaczyliśmy mu sens nadawania naszego imienia. Zrozumiał, przyznał nawet, że to ma sens. Następna była córka. Oczywiście, nic co się mówi w domu nie może ujść jej wyczulonemu słuchowi. Przecież trzeba o czymś w szkole pani opowiedzieć. I tak podsłuchawszy, jak zachwycamy się oczkami szczenięcia zdecydowała, że będzie się nazywała Oczko. Padło jeszcze kilka propozycji takich jak Gwiazda, Księżniczka i kilka innych, których nie pamiętam. Przez następnych kilka dni panował kompletny chaos. Każdy wołał na maluszka inaczej. Doszło do tego, że w jednym zdaniu potrafiliśmy nazwać ją trzema różnymi imionami. Na szczęście ona ni cholery nie rozumiała o co nam chodzi. Bo ona tylko pa ruski gadała. Co by się nie mówiło, nic nie docierało. Olśnienie napadło moją żonę, która zaobserwowała charakterystyczny błysk niezrozumienia w oczku. Ma wprawę, obserwuje mnie przecież od dawna i wie jak wygląda ten błysk. No wiecie, gdy do mnie mówi, a ja nie wiem o czym. Bo przecież mówiła mi o tym jakiś kwartał temu. Powinienem przecież pamiętać. W końcu ona pamięta. Tak więc to ona zaobserwowała kompletny brak zrozumienia. Na jej to polecenie zacząłem porozumiewać się z Rudą w jej rodzimym języku. To dopiero był szał radości. Nareszcie ktoś mówi po ludzku. W końcu trzeba było podjąć męską decyzję. Jedna Akita, jedno imię. A imię jej Ruda, żeby sparafrazować pewien tytuł.


Ja wymyśliłem, ja sam. To położyło kres zamieszaniu. Jest ruda i będzie Ruda. Najlepiej skonkludował to Eryk.
-Tato ale ona ma już imię. – No właśnie synku, nazywa się Ruda.
-Nie tato, ona nazywa się Hitomi. No tak… niektóre rzeczy się nie zmieniają.

Ja
Loki


czwartek, 26 października 2017

Veni, Vidi, Vici EDS 2017 KIEV vol.3

Pobudka. Dnia poprzedniego ustaliliśmy marszrutę. Do celu jedyne 15 km. Ale jak się okazuje, psy to trzeba przepłukać. Leżą sobie one na posadzce i szarzeją. No tak jakoś same z siebie. Co było białe, jest szare. Obsługa hotelowa o odkurzaczach słyszała. Co więcej nawet je oglądała. Na targach AGD zapewne. Jako, że zdecydowaliśmy się pokazać psy na wszystkich wystawach EDS przystępujemy do rzeczy. Kąpiel i suszenie w wannie z hydromasażem - pełen wypas i rozpusta. Jako, że hotel nie troszczy się o czystość w pokojach, sami musieliśmy posprzątać po kąpieli. W sumie, niby to uczciwe, ale niesmak pozostał. Zerwaliśmy się o nieludzkiej porze więc zostało nam jakieś 2,5 godziny do wejścia na ring. Szmat czasu. Nie musimy się śpieszyć i na spokojnie dojedziemy na miejsce. Psy zapakowane, klatki też, my siedzimy. Znaczy ani psy ani my nie siedzimy w klatkach. Klatki jadą osobno, znaczy z nami ale złożone. Zresztą nie o klatkach. Jedziemy na jedną z wystaw EDS 2017 - dziś UA-ichnia międzynarodówka. Droga, a właściwie nawierzchnia drogi mocno mnie zaskoczyła. Centrum miasta przypomina jakiś remont. Taki permanentny i stały- kontinuum. Jedna wielka dziura, choć raczej powinienem powiedzieć lej po bombie. Masakra - jak nie studzienki umiejscowione w koleinie, a wystające na 10 centymetrów, to dziury głębokie jak rów oceaniczny. Jakieś muldy i wybrzuszenia. Przypomina to mapę 3d niezwykle górzystej krainy, wręcz niby atlas rozpostarty na ulicach. No i ten brak linii oddzielających pasy ruchu. To niesamowite. W pewnej chwili stojąc na światłach na drodze, która wg. polskich standardów miała by trzy pasy ruchu, stoi 7 samochodów. I co najdziwniejsze nikt na nikogo nie trąbi! Jedziemy więc za wskazaniami nawigacji. Droga wiodła przez centrum. Super zobaczymy zabytki, może nawet jakieś inne miejsca godne obejrzenia. Tak w przelocie, ale dobre i to. Mój pilot, w trakcie podróży. Znaczy siedząca na prawego żona, prowadzi mnie niezawodnie do celu. Trafne komentarze na temat kierunku przeplatając przyjacielskimi radami dotyczącymi sposobu prowadzenia. Takimi jak:
- Celujesz w te dziury?
- Jakie dziury kobieto? To jest jedna wielka dziura.
- Zwolnij, rozwalisz koła!
- Zwolnij? Jadę 16 km/h, jak zwolnię to stanę!
I takie tam o poranku w samochodzie żebym przypadkiem nie zestresował się zanadto przed wystawą. Uśmiecham się uroczo przez zaciśnięte zęby, wyglądając jak zombie ze szczękościskiem. Zresztą wiecie jak to jest, kiedy obok siedzi marudząca na Wasz sposób prowadzenia osóbka. Dojechaliśmy do centrum. Znaczy na sławny Majdan. I tu niespodzianka. Całe centrum wyłączone jest z ruchu. Obchody święta, festyn, parada wojskowa. Zresztą co do parady to myślę, że zawieszenie broni pozwoliło ściągnąć do stolicy całe ciężkie uzbrojenie. No czołgów i wojska tyle, że dopiero teraz poczuliśmy się jak w strefie wojny. Choć drogi od początku wyglądały na zbombardowane. Stoimy, krótka rozmowa z miejscową Policją wyjaśniła, że tędy nie pojedziemy, i że w ogóle nie ma mowy. Musimy objazdem. Ale którędy? Tędy. Znaczy, że tędy dojedziemy? Nie znaju. Nie no, qrwa jakiś czeski film. Nawigacja upiera się byśmy jechali przez środek kolumny czołgów. O objazdach nie słyszała i nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Na nic tłumaczenie, że mam tylko lekkie uzbrojenie, niezdolne do przebijania pancerzy. Poziom frustracji wzrósł nieco powyżej zera. Ale mamy czas… objechaliśmy więc centrum i wybieramy ponownie teren wystawy. Oczywiście na stronie wystawy nie ma dokładnych namiarów. Jest tylko miejsce, w którym się odbywają. Jak się okazało takie miejsca są dwa. Powinniśmy być 2 kilometry od celu. Niestety nawigacja twierdzi, że jesteśmy 18. Mamy dużo czasu. Jedziemy więc w nowo wskazane miejsce. Trasa normalna. Dziury, studzienki, koleiny, leje po bombach, okopy i ”takie tam w Kijowie”. Dojechaliśmy w miejsce gdzie stoi zabytkowa pompa ręczna. Wystawy psów nie stwierdzono.
Dobra. Czasu mamy jeszcze sporo. Nie denerwujemy się. I wcale nie ma powodu, żeby na siebie wrzeszczeć na poboczu. Żadne takie. Jesteśmy opanowani, profesjonalni i zdecydowani na dotarcie do celu. Choćbym miał przebić się przez kolumnę pancerną wyłącznie przy pomocy otwieracza do konserw. Jako, że jestem dumnym posiadaczem scyzoryka typu Mac’Guywer nic dla mnie nie straszne. Nowe współrzędne i w drogę. Wróciliśmy do centrum. Ta sama policja i te same tłumaczenie, że tędy „Nie Lzia”. Fuck! Jak nie tędy to jak?! Moja żona straciła cierpliwość tak do moich prób porozumienia się w języku cyrylicy, jak i do udających niezrozumienie milicjantów. Wyjechała z oxfordzkim angielskim, który starł uśmieszek wyższości z wyrażających niezrozumienie fizjonomii funkcjonariuszy. Ha! My też potrafimy mówić w języku, którego wy „nie panimaju”, mamy was! Jeden z f-szy, taki bardziej kumaty, w łamanej angielszczyźnie oświadczył, że jego dziewczyna zna „anglijski” i on do niej zadzwoni. Zadzwonił. Pięć minut później zrezygnowaliśmy z czekania. Biedny człowiek właśnie obficie się tłumaczył, że nie wyniósł śmieci bo poszedł do pracy i że nie zna żadnej Nataszy. I że to nic nie znaczy. I że przeprasza, obiecuje poprawę i zmieni się diametralnie. Zacznie ćwiczyć jogę i przejdzie na veganizm. Stracona sprawa. W międzyczasie paradoksalnie czas nam się skurczył. Bardzo. Ogłoszono oficjalnie. Można panikować. Zacząłem rozglądać się z paniką w oczach dookoła w poszukiwaniu ratunku. W ręku nie wiedzieć jak znalazł się scyzoryk. Otwarty - opcja otwieracz do konserw czyli wchodzę w tryb wojenny i analizuję sytuację. Nie jest źle - pierwsze sześć trupów padnie zanim pozostali się zorientują. I tu jak zwykle sytuacja została uratowana przez moją niezastąpioną żonę. Zawsze tak się dzieje, że gdy sytuacja jest już tak beznadziejna, że gorzej się nie da, ONA znajduje rozwiązanie. Dlatego ją znoszę i nadal może jeździć na prawego, a nie w przyczepce za samochodem. Swoim nadzwyczaj bystrym wzrokiem, jedyne -18 dioptrii, namierzyła taksówkę. Nie bacząc na własne bezpieczeństwo, wbiegła na ulicę pomiędzy jadące Łady i kategorycznie zażądała, aby stanął pośrodku skrzyżowania. Widok niecodzienny. Korek utworzył się momentalnie. Moja lepsza połówka, jakby tego nie zauważyła… może zresztą faktycznie nie zauważyła. Będąc w trybie „panika” wytłumaczyła taksówkarzowi, oczywiście w najczystszym angielskim, gdzie chcemy dotrzeć. Taksówkarz był równie błyskawiczny. Wsiadaj, dał znak pozawerbalny. Jedźcie za nami wrzasnęła moja żona. Ha w końcu przewodnik znający miasto. Jesteśmy uratowani! Jak na amerykańskich filmach ruszyliśmy z piskiem opon. Łamiąc kilkanaście przepisów o ruchu drogowym na oczach przynajmniej piętnastu miejscowych policjantów. Kurde, to jest akcja. Adrenalina wali w żyły. Gnamy jak potępieńcy. Nikt się nie martwi o opony i zawieszenie. No dosłownie jak w filmie. Przed oczami mam sceny pościgów po San Francisco. Iskry sypią się na wybojach. Na taką akcję czekałem całe życie. Nagle taksówka przed nami sygnalizuje zjazd na pobocze. Stajemy. Co jest? Wypadam z samochodu. Noga nadal mi drga od kurczowego wciskania gazu. Moja wszechmocna żona wyskakuje z taksówki. I tu następuje nagły zwrot akcji. Jak w najlepszej powieści sensacyjnej. Podbiega do mnie. Włos rozwiany, wzrok szalony, adrenalina bucha z niej jak z wulkanu. On, kurwa nie rozumie ani słowa po angielsku, weź mu kurwa wytłumacz gdzie jedziemy!!! Oklapłem jak przekłuta dętka. Odpaliłem internet w telefonie i pokazuję taksówkarzowi gdzie chcemy być. Uspokoił się wyraźnie, rozpoznał zdjęcie. To tylko 15 km stąd mówi. Za pól godziny będziemy. I faktycznie byliśmy. Zadziwiające jest jednak, że te 15 kilometrów przebyliśmy w 25 minut jadąc średnio 100 km/h. Pierwszego dnia po powrocie odwiedziłem wulkanizację gdzie dokonałem zmiany czterech opon na nowe. Te z Kijowa nie nadawały się już do niczego. Organizacja wystawy była całkiem niezła. Weterynarzy podbijających zgłoszenia było chyba ze dwudziestu. Katalogi i wejściówki rozdawane w kilku miejscach. Wejście na teren przebiegło nadzwyczaj sprawnie. Bez kolejek i zbędnego czekania. Pierwsza wystawa poszła raczej średnio. Lisu nie zajął lokaty, Ruda była trzecia. Sroka wbrew oczekiwaniom, bo cała wyliniała zajęła drugie miejsce, czym nas zaskoczyła i doprowadziła do tego, że ten dzień się opłacił. Na zakończenie oznaczyłem to miejsce w nawigacji, coby dnia następnego oszczędzić sobie stresu. Powróciliśmy do hotelu. Resztę dnia poświęciliśmy na odpoczynek i dochodzenie do siebie. No i naturalnie spożyliśmy tradycyjny miejscowy posiłek. W życiu nie jadłem tak dobrego burito i fajity. Następuje dzień drugi. Dzisiaj tylko Lisu występuje. Jako, że Lisu jest piękny, dumny i wyniosły, a ja nie. Wystawia go nasz przyjaciel i mój mentor Marek Szrejter, który uczy mnie prawidłowego psiego behawioru i którego w tym właśnie celu zaprosiliśmy na wyprawę do Kijowa. Tak więc tego dnia z przyczyn czysto technicznych, to ja pozostałem z dziewczynami w hotelu. Dzięki temu miałem czas zaznajomić się z miejscową geografią. Niesamowite jest to, że widok psa na smyczy budzi powszechne zdziwienie. Ludzie nie wyprowadzają tam psów na spacery, albo nie posiadają psów, które należy wyprowadzać. Co więcej, w życiu nie widziałem tylu bezpańsko biegających psów. Nie jestem pewien, na jakiej zasadzie funkcjonował ten hotel, ale Sroka i Ruda były miejscową sensacją. I to nie tylko wśród dzieci, które zakochałyby je na śmierć, ale i wśród rodziców. Pokazywano nas jak jakąś ciekawostkę. Ludzie podchodzili i pokazywali dzieciom na rękach. „Patrzaj eto sobaka”. Kurde u nas tak się robi z krowami i owcami. Co oni zrobili ze swoimi psami? Zjedli? Pod koniec naszego pobytu miejscowe dzieci na pamięć znały każdego naszego psa i jak tylko wychodziłem z nimi na spacer pędem biegły do nas przywitać się. Znały imiona, wiedziały, którego i jak głaskać, co więcej odnoszę wrażenie, że znały wszelkie szczegóły ich życia. Co więcej nasze psy znały te dzieci i cieszyły się na te przejawy niemal boskiej adoracji. Zdębiałem w chwili, gdy usłyszałem jak dziewczynka, lat może 5 tłumaczy nowo przybyłemu chłopcu. To jest Akita, ten duży to pies. Nazywa się Lisu. Nie podchodź do niego od przodu, tylko stań z boku. I delikatnie dotknij jego boku. Bo wiesz „on możiet kuszac”. A ta mniejsza to dziewczynka. Nazywa się „Ryża”. Jest słodka. Ta czarna to Sroka, „ty znajesz tak ptica”. Ona liże jak ją głaskasz. No rozkleiłem się. Z tego co widziałem, tylko nasze psy cieszyły się takim powodzeniem. Ale to spowodowane było chyba tym, że pozostali właściciele psów nie pozwalali ich głaskać. Zaobserwowałem pewną prawidłowość. Polacy nie mieli nic przeciwko temu aby dzieci dopieszczały ich psy. Niestety było ich zatrważająco mało. Rosjanie natomiast nie pozwalali się dzieciom zbliżać. Cóż co kraj to obyczaj. Może się obawiali, że im psy wybrudzą. No i najważniejsze. Lisu na wystawie zajął drugie miejsce z Res.Cac-em. W końcu coś się zaczęło dziać po naszej myśli. Po powrocie resztę dnia spędziliśmy na świętowaniu sukcesu. Zresztą pod wieczór, kiedy świętowanie doprowadziło do pewnych braków w rejonach barkowych, zmuszony byłem udać się na pobliski Shell w celu poczynienia zakupów. Psy zrobiły oszałamiające wrażenie na obsłudze stacji, jaki i na odwiedzających. Spędziłem tam ponad godzinę opowiadając zebranemu audytorium o Akitach. Było fajnie. Hot-dogi całkiem wystygły. W końcu zacząłem wierzyć, że może jednak ta wyprawa ma jakiś sens. Cdn…

sobota, 9 września 2017

European Dog Show 2017 czyli wielka wyprawa!



VOL. 1
Wróciliśmy, żyjemy więc będziemy opowiadać ku przestrodze i dla potomności może nie o stricte Akitach, ale o niecodziennym wyjeździe na pewną wystawę. Bo jak się nie podzielę tą przygodą to mnie chyba jakiś udar trafi. No coś tak niesamowitego trafia się raz w życiu. Nie żartuję. Od kiedy zapadła decyzja o naszym udziale w tym przedsięwzięciu czułem się jakbym brał udział w filmie Barei. Jak się zapewne domyślacie piszę o Euro Dog Show 2017, organizowanym na Ukrainie, w Kijowie. To takie ościenne państewko w stanie wojny, które kiedyś było naszą rubieżą. Dzisiaj już nie jest i nie wychodzi im to na zdrowie. Ale nie o układach polityczno/historycznych, cokolwiek bym prywatnie nie sądził na ten temat. Otóż pewnego pięknego wiosennego wieczoru zapadła brzemienna w skutki decyzja. Jedziemy! Ha! Bo co my nie pojedziemy? Jak nie my to kto? No w sumie wszyscy inni, ale przecież nie o to chodzi. To EuroDS i takie tam. Przecież wypada być, chcemy zobaczyć i w ogóle. No dobra. OK. Skoro trzeba to trzeba. Decyzja podjęta, kobyłka u płotu, klamka zapadła, baba z wozu i różne takie. Zgłaszamy psy. Pierwsze pytanie, które? Jak to, które. Wszystkie. Nasze i może jeszcze ze dwa sąsiada. Niby Akit nie ma, ale jak się przystrzyże i ufarbuje to może ujdą za Leonbrgery Akicie Osowieckie.  Że niby taka hodowla wielka, postępowa i rozwojowa. Ale system nie przyjął dodatkowych psów. Nie wiem dlaczego. Takie ładne i rude. A, że większe od sędziego? To wina dzisiejszej diety, sterydów w karmach, złych filmów i brutalnych gier wideo. No młodzież dzisiaj taka wyrośnięta. Cóż pewnie chodziło o Osowiecką, że niby za mała dziurka na mapie coby światowa Ukraina wiedziała o jej istnieniu. Ale nie poddajemy się. Po wnikliwym przestudiowaniu systemu rejestracji zgłoszeń w języku rodzimym wystawie, następnie w międzynarodowym, były dostępne również krzaczki wschodnie, które jednak nic nam nie powiedziały, doszliśmy do wniosku, że jesteśmy gotowi dokonać karkołomnej czynności zgłoszenia. Jam tego dokonywał, albowiem jestem osobą światową o dużej wiedzy w temacie zgłoszeń. Wpisałem wszystko co było wymagane. Numer chip, imię i nazwisko, przydomek hodowlany, rozmiar stopy, umaszczenie, preferencje żywieniowe, adres, ulubiony kolor sąsiadki mieszkającej trzy domy dalej, jeszcze dokładniejszy adres (był tu pewien problem, albowiem nie wiem jak w jednorodzinnym umieścić numer mieszkania, oczywiście niezbędnie wymagany), preferencje żywieniowe sąsiada mieszkającego w równoległym domu trzy ulice w prawo patrząc od równoleżnika 0 i takie tam nieistotne szczegóły. Ale jestem twardy, więc przebrnąłem przez formularz. Nastąpił nieuchronny moment płatności. Zapłaciłem. Bolało. Dumny i blady położyłem się spać po zaledwie 7 godzinach dokonywania prostej rejestracji.


Następnego dnia miałem potwierdzenie rzetelnego i wielogodzinnego zgłoszenia jak również zainkasowania płatności. Również niebagatelnej. Płatności dokonałem kartą MasterCard i pewnie dlatego kilka dni później moja mina była bezcenna. Otóż organizatorzy przypomnieli mi, iż podczas mojej płatności zapomniałem zapłacić. Hmm, myślę sobie późno było może i czegoś nie kliknąłem. Sprawdzam historię konta. Płatność poszła. Pobrałem potwierdzenie i z krótkim tłumaczeniem, że musiała zajść jakaś pomyłka przesłaliśmy organizatorom. Otrzymaliśmy uprzejmą odpowiedź, że istotnie wszystko jest jak powinno być, i że nie mamy się czym martwić albowiem ALL IS DONE. Super. Trzy dni później ponownie zgłasza się do nas organizator, z prośbą o uregulowanie płatności. !!!. Ale, że jak to tak. Dzwonię więc do banku z awanturką. Tam mi jasno i klarownie wytłumaczono, że po pierwsze proszę nie krzyczeć, a po drugie Ukraina kasę wzięła. I, że proszę się z nimi dogadywać. Szlag. Najlepiej po seczuańsku bo oni ani ludzkiego ani angielskiego nie panimają. Zresztą po rusku też nie kumają, choć posługują się ich alfabetem. Cała przepychanka trwała przez kilka miesięcy. Zdążyłem zapaść na wrzody żołądka z przerzutami na wycięty wyrostek robaczkowy. W pewnej chwili odkryłem, że cierpię na zaawansowaną depresje, odmiana czarna, że siedzę w koronie naszego tulipanowca i rozważam udźwig konarów. W dłoni trzymam sznur. Tulipanowiec jako drzewo szczególnie współczulne momentalnie wyłysiał był z liści i do dziś straszy gołymi gałęziami. Na dowód mogę zamieścić zdjęcie. Moja żona natomiast z tego wszystkiego zapadła na wysoce zjadliwą odmianę choroby znanej z wieków średnich, a wdzięcznie zwanej kurwicą. Choć jak się zastanowić to chyba była cholera. Zresztą nieważne. Charakteryzowało się to tym, że gdy wypowiadała się o organizatorach EDS 2017, to wpadała w szczególnie kwiecisty słowotok. No majstersztyk sztuki oratorskiej. Bo przez kilkanaście minut używając jedynie słów obelżywych i powszechnie uznanych za wulgarne potrafiła opisywać organizatorów, ich matki, ojców, bliższą i dalszą rodzinę oraz kazirodcze stosunki panujące pomiędzy nimi. Nierzadko włączając w to urządzenia małego AGD oraz owoce i warzywa. Nasza walka z EDS trwała długo i była zażarta, korespondencja liczy kilkaset stron wydruków milowych i zaangażowane w nią było MSZ, kuria papieska oraz Towarzystwo Przyjaciół Origami na Ukrainie. Za sprawą naszych psów doszło do pojednania papistów z prawosławnymi i zawieszenia broni na Krymie, jak również opracowania papierowego sedesu, ze spłuczką, działającego. Ale zgłosić psów się nie udało. Dopiero moja niezastąpiona żona przez znajomą hodowczynię z Ukrainy zdołała zdobyć karty zgłoszeń, nadal niezgłoszonych psów. Niestety było już za późno abyśmy zdołali zgłosić Pary Hodowlane. 


Jak się okazuje, dokumentacja wymagana do wyjazdu zza wschodnią granicę obejmuje dużo więcej. Pomijając badanie weterynaryjne ważne 48h oraz zdjęcia w paszportach psich, do przekroczenia granicy potrzebne jest świadectwo zdrowia wydane przez Powiatową Inspekcję Weterynaryjną. Cóż, przygotowany na schody zadzwoniłem. Moja PIW znajduje się w Pruszkowie. Muszę powiedzieć, że obsługa jest rzeczowa, kompetentna i znająca się na tematyce. Zostałem umówiony na konkretny dzień i godzinę. Powiedziano mi co muszę posiadać. Całą sprawę załatwiono w pół godziny. No nic tylko polecać. Tego to się nie spodziewałem. Byłem tak zaskoczony, że wychodząc nadal miałem niedowierzająco otwartą gębę. Ponadto rzecz, która zwie się miareczkowaniem a co jest w rzeczywistości pomiarem ilości przeciwciał we krwi po szczepieniu na wściekliznę. Wynik musi być większy niż 0,5. Samo to trwa ze dwa miesiące. Znaczy wynik elektroniczny przychodzi w miarę szybko, bo już po dwóch tygodniach. Niestety certyfikat papierowy otrzymuje się najwcześniej po sześciu tygodniach. Bo z Niemców jedzie. Moje stado zostało przebadane z należytym wyprzedzeniem, jak na odpowiedzialnego wystawcę przystało. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy się dowiedziałem, że Lisu jak najbardziej, Sroka Super, Ruda yyy coś nie wyszło i trzeba powtórzyć. AAAAA to się nie dzieje. Do wystawy miesiąc. A ta pokraka mała i czerwona, choć jakże piękna i kochana nie ma miareczkowania. Na gwałt nowe badanie trzeba zrobić. Cóż. Wynik papierowy nie przyszedł do dzisiaj. Miareczkowanie w paszporcie zostało oparte o elektroniczny wynik przesłany z laboratorium na jeden dzień przed wyjazdem. 

No rzutem na taśmę. W międzyczasie gdzieś odezwał się nasz hotel. Ponoć wszystko jest w porządku i psy są przyjmowane bez problemu. Śpieszą jedynie donieść, że psy do 3 kg. Do kurwa ilu??? Ludzie. Takich psów nie ma! A jak są, to to nie są psy. Psy nie ważą do 3 kg. Tyle to waży zapasiona świnka morska albo kurczak rasy brojler. Więc korespondencja z hotelem. Tym zajmowała się moja rozsądna żona. Wytłumaczyła państwu w hotelu, że istotnie posiadamy zwierzęta. Istotnie waż nieco więcej niż 3 kg. A tak właściwie to są chomiki, ale ostatnio nieco przesadziły z ziarnami. No wiedzą państwo te zboża Emo i pestycydy i jeszcze efekt cieplarniany. No utyło im się odrobinę. Oni, że wszystko rozumieją, że nie ma sprawy, że przyjeżdżajcie. Trzeba tylko nieco dopłacić. Nieco to znaczy, ile? liczycie od kilograma powyżej trzech? Nie, jednorazowo za pso-chomika. A wiela tego będzie? No tyle i tyle. Ufff ważne, że przyjmą. Ale można by zaznaczyć to na początku, a nie na dwa tygodnie przed wystawą. Zwłaszcza, że rezerwacja robiona 3 miesiące temu. No cyrk i wojna jakaś. Koniec, końców zapakowaliśmy się w samochód i jedziemy. Transport też nieco cudacznie wyglądał. Pojazd do największych nie należy. A w nim jakieś bagaże, psy, klatki, psy, moja żona, psy, kanapek jak na wyprawę siedmiodniową do miejsca, gdzie supermarketu nie uświadczysz, co więcej powszechnie znany jest fakt braku żywności. No istny festyn, tyle że mobilny. Dojechaliśmy do granicy. Stanęliśmy i podziwiamy. Niby nie ma na co patrzeć, bo noc ciemna choć oko wykol. Trzeci stopień zasilania i latarnie nie świecą. Ale podziwiać warto. Pewne rzeczy zobaczyć można tylko tutaj i nigdzie indziej. Kolejka idzie dość sprawnie. Co więcej jest specjalnie wyznaczona bramka oznakowana jako tylko dla obywateli UE. Trzy pojazdy przed nami. No i o co tym wszystkim czarnowidzom chodziło. Jakie godziny stania, jakie koszmarne kolejki. Przecież to potrwa chwilę. I faktyczne. Celnik wzywa. Kontrola paszportowa, odprawa celna. O widzę, że mają państwo pieski. Postanowiłem grać światowca co to na niejednej granicy już paszport zgubił i dalej w deseń lekko wiejski. Ano mamy. Jakie ładne. Ano ładne. No to proszę otworzyć bagażnik. Ano otworzę tylko proszę przytrzymać jakby chciały uciec. Następuje chwila nieoznaczoności i konsternacji. Aaa groźne one? Ano groźne. Znaczy gryzą? Ano mogą. Eee to chyba nie ma potrzeby otwierać! Nie no co pan, otworzę. Nie, nie trzeba. Oj tam, oj tam tylko pan łapie tego dużego, bo po pana stronie wyskoczy. NIE TRZEBA OTWIERAĆ! Serio - zdziwiłem się teatralnie. Oskara mam w kieszeni, ach ten JA. Musiałem jeszcze pokazać psie paszporty. Bez prezentacji psów rzecz jasna. Szczególnie bez pokazywania psów. Wszyscy dziwnie na to nalegali. Nawet moje szczere zapewnienia, że przecież na wystawę jedziemy i wyglądają szczególnie ładnie nikogo nie przekonały. I Już jesteśmy za granicą. I tu się zaczął trzeci świat.


 Dopiero teraz zrozumiałem o czym mówili, że stać trzeba godzinami. Jezdnia długa, że końca nie widać. Upchana samochodami tak, że gdyby było to możliwe piętrowo by się ustawiali. Idź szukać weta. To moja żona, wybitny specjalista w sprawie przekraczania granicy krajów byłego bloku ZSRR. Nie będę się kłócił. Biorę dokumenty i idę szukać. Trzecia w nocy, a ja kilkaset metrów dalej dogaduje się ze strażnikiem granicznym w kwestii gdzie znajdę wetwracia. Celnik wyraz twarzy miał tylko nieco inteligentniejszy od słupka, o który się opierał. Ale wykazał szczególne zainteresowanie moim problemem. Wylewnie i drobiazgowo wyjaśnił mi, zapewne w języku uzbekistańskim, bo ni cholery nie zrozumiałem, że jak się dalej będę pchał w przejście graniczne to po łbie dostanę. Słów nie rozumiałem, ale gesty i owszem. Zaprałem moje dokumenty i wróciłem w noc do samochodu. I co już załatwiłeś. Pyta żywo zainteresowana moja współhodowczyni. Znaczy co? Gram idiotę. Gówno. Słyszę w odpowiedzi. A to tak. Tam jest ubikacja. Lekarza. Załatwiłeś pieczątkę od weta? Nie. To idź i załatw. Bo na stronie pisali, że trzeba od razu do weta iść po pieczątkę. Więc tłumaczę, że jesteśmy na pasie demarkacyjnym i do granicy to jeszcze ze trzysta metrów kolejki. I jak dojedziemy to poszukam weta. No dobra to gdzie ta toaleta. Jaka toaleta, aż mnie w fotel wbiła tak nagła zmiana tematu. No ta, w której byłeś. Ręce mi opadły.
Po jakichś trzech godzinach dotarliśmy do szlabanu. Podniósł się. Przekroczyliśmy pas ziemi niczyjej. Znaleźliśmy się na terenie Ukrainy. Opuściliśmy cywilizację. Cyrk trwał nadal, tyle, że teraz w cyrylicy. Cdn…