Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

wtorek, 6 grudnia 2016

Sroka na BIS!




Witam. Dzisiaj chciałbym podzielić się wstrząsającymi przeżyciami z pierwszej wystawy w duecie. Do tej pory na wystawy jeździliśmy z Lisem. No i raz ze Sroką, ale mnie tam nie było to się nie liczy. Przyjmijmy więc, że to jej pierwsza prawdziwa wystawa. Nie to, że tamta z moją żoną nie była prawdziwa, ale wiecie jak to jest. Była prawdziwa, ale nie tak naprawdę. Żartuję Kochanie! Nie wyrzucaj mnie z domu. W garażu jest strasznie zimno, a cały alkohol jest na strychu!
W dniu wczorajszym udaliśmy się byli do miejscowości o wdzięcznej nazwie Nowy Dwór Mazowiecki, gdzie odbywała się rzeczona wystawa. Niby trasa niedaleka, ale Sroka cierpi na wzmożoną chorobę lokomocyjną. 


Nie wiem czy kiedykolwiek widzieliście jak pies z trzeciej klasy, znaczy z bagażnika rzyga na przednią szybę? Wstrząsająco, przerażająco, brudzące doświadczenie. Oczywiście Sroka jak przystało na światowego psa a właściwie suczkę nie jeździ z głową pomiędzy łapami, o co to to nie. Jak puszczać pawia, to z rozmachem godnym księżnej. Wszyscy w aucie mają mieć pełną świadomość odruchu wymiotnego. Nie wiem czy kiedykolwiek dostaliście w potylicę wstępnie przetrawioną granulowaną suchą karmą. Jeśli nie, to polecam. Nic tak człowieka nie budzi podczas prowadzenia samochodu. Jako, że jechaliśmy w większym gronie tzn. prócz mnie i Lisa był z nami Darek ze swoją Deltą. A, no i jeszcze moja ukochana żona. Dwa piękne okazy Akiciej populacji, wykąpane i wyczesane nie mogły zostać wstępnie zarzygane przez pokurcza. Móżdżyliśmy dłuższą chwilę co począć z fantem. Dodaję, że moje wspaniałe pomysły, z workiem założonym na głowę lub przypięciem gumowymi pasami do dachu, nie zyskały aprobaty. Zdecydowano o wypróbowaniu projektu Komfort. Umieszczono rzeczoną Żygulinę na siedzeniach pasażerów z tyłu. Zaopatrzono moją żonę w przemysłowe ilości chusteczek i papierowych ręczników i pojechaliśmy. Jak to w życiu bywa, na nikogo nie można liczyć. Sroka zamiast się spektakularnie porzygać na moją lepszą połowę czy chociażby zaślinić ją dokumentnie, przestała cierpieć na chorobę lokomocyjną. Chamstwo i tyle. Na miejsce dotarliśmy bez przeszkód i wypadków nadzwyczajnych. Ku mojemu rozczarowaniu- również czyści. I po kiego diabła ja ten sztormiak zakładałem. Tylko mi niewygodnie było. Na miejscu za radą Darka zaparkowaliśmy pod jakimś wiaduktem, gdzie nie musieliśmy ponosić opłat parkingowych. Zwłaszcza, że parking był i tak zapchany na maksa. Nigdy tego nie zrozumiem. Mam stawkę na trzynastą. Ale nie, nie przyjadę o dwunastej. Przyjadę o ósmej i będę siedział jak kołek pięć godzin trzymając psa w klatce. Przecież mu tam dobrze. No patrzcie tylko jak świetnie się bawi. 

A jaki szczęśliwy jest. No z radości sika po nogach. Szkoda tylko, że swoich.  Nigdy nie zrozumiem właścicieli Yorków. Jako się rzekło: dotarliśmy. Droga do hali wystawowej trwała chwilę dzięki czemu mieliśmy czas by psy załatwiły swoje potrzeby, powąchały co tam było do obwąchania, ogólnie zażyły świeżego powietrza. Lisu i Delta jako starzy wyjadacze wystawowi szybko uwinęli się z tymi sprawami. Sroka jako debiutant nie załatwiła nic. To stres orzekliśmy. Zresztą nie ma się czym przejmować, przecież nic nie jadła. Skoro tak, to wchodzimy. Przy wejściu było drobne nieporozumienie w kwestiach płatności, bo niby jedno zgłoszenie jeden człowiek. Ale wytłumaczyliśmy panu, żeby policzył zgłoszone psy, najlepiej na palcach, to będziemy mogli skorygować ewentualną pomyłkę. Następnie policzył ludzi. Nawet użyczyłem mu własnych palców bo jemu zabrakło. Następnie zapisał wyniki na karteczce i wstawił pomiędzy nie odpowiedni znak. Miałem myśl aby dać mu do wyboru <, >, =, ale po namyśle zrezygnowałem. Jeszcze by się przegrzał przy tak skomplikowanych działaniach matematycznych. Nie była to nasza pierwsza wystawa w tejże hali więc wiedziałem co nas czeka. Dzięki zastosowaniu nowatorskiej i wysoce przenikliwej techniki bazującej na znajomości psich zwyczajów, dodać muszę, iż w całości opracowanej i wymyślonej przeze mnie, przeprowadziliśmy Lisa przez całą halę. Straty udało nam się ograniczyć tylko do dwóch zjedzonych pinczerów i jednego westi. Ale on to był wypadek i Lisu zawstydzony wypluł go bez konsumpcji. Udało nam się dotrzeć niemal w bezpośrednie pobliże ringu. Nasz był trzeci. Dotarliśmy do czwartego i dalej nie szło przejść. No nic- ciasna przestrzeń pozwala psom zacieśnić stosunki z innymi przedstawicielami rasy. Zdążyłem rozstawić boks nim Lisu zacieśnił stosunki z trzema buldożkami. Może i już nie mogły występować ale myślę, że po serii bolesnych operacji nadal uda się odratować 2/3 z nich. No, może nie było tak źle. Lisu nikogo nie zamordował. A to tylko dzięki mojej metodzie. Nie powiem Wam jakiej, bo … bo nie i już. Nie jest inwazyjna. No więc jesteśmy na miejscu. Szykujemy się rozbijać namioty, rozstawiać klatki, kojce, wybiegi, ścielimy kocyki. Sroka postanowiła brać czynny udział w przygotowaniach i jak na psa przystało, zabrała się do rzeczy z iście psią, a właściwie Akicią fantazją. Nasze miejsce, nasz teren? Nasz. Znaczy znaczymy. Jako, że dziewczyna nie poprzestaje na półśrodkach stwierdziła, że puszczenie jakiegoś małego szczocha, to poniżej jej godności. Zaczęła obrotowy taniec. Niestety nie widziałem tego bo bym przerwał i w podskokach wybiegł na zewnątrz. Cóż, nikt jej nie przeszkodził i tak na środku drogi ustawiła klocka. Jeśli brać pod uwagę, że to ze stresu i mierzyć wielkość stresu wielkością niespodzianki, to Sroka potrzebuje co najmniej rocznej pracy z behawiorystą, psychologiem, terapeutą i psychiatrą.. .plus półroczna rekonwalescencja. Widziałem konie, które nie były w stanie wycisnąć z siebie takiego stolca. Odniosłem wrażenie, że po tym wyczynie powinna stracić co najmniej połowę wagi. Nastąpiła chwila krępującej ciszy podczas której nerwowo poklepywaliśmy się po kieszonkach w poszukiwaniu torebeczki. Ale torebeczka chyba byłaby za mała. Tak więc moja kochana klepała się po kieszeniach w poszukiwaniu torebeczki, ja natomiast rozglądałem się za wiadrem. Akcja była szybka. Moje szczęście napadła jakichś obcych ludzi by użyczyli nam torby i dużej ilości papieru toaletowego- to musiało być szybkie. Z doświadczenia wiem, że jeśli nie jest to zaraz jakaś pani w to wlezie i pójdzie nieświadoma dalej rozsiewając dookoła swojski zapach psiej hodowli. Oczywiście ja, jak na prawdziwego hodowcę i właściciela psa przystało, zachowałem się profesjonalnie. Głośno wygłosiłem komentarz o potrzebie wyprowadzania psa przed wystawą i o tym jak to niektórzy dyletanci nie potrafią się zachować. I właściwie to kogo tu wpuszczają. Jakieś zasrańce! Po nieszczęsnym epizodzie z kupą mogliśmy już przystąpić do właściwej wystawy. Lisu jak to Lisu zagwiazdorzył. Znaczy miał humorki i nie wygraliśmy. Szkoda. Ale nie o Lisie piszę. Sroka natomiast pokazała klasę. Wystawiła się przepięknie. Stała ślicznie, prężyła się jak struna, łapki rozstawiała jak doświadczony wyżeracz wystawowy. No gwiazda. Pani sędzi podobała się bardzo. 

Zresztą nic dziwnego. Jest śliczna, i mądrusia, i śliczna, i posłuszna, i śliczna. Żeby tylko przestała skakać. Jak pojedziemy do Australii na wystawę kangurów mamy murowane pierwsze miejsce. Ale pomimo jej australijskich zapędów wygrała. Wzięła wszystko. No to czekamy na BiS-y. Ale To ma nastąpić za kilka godzin. Przecież nie będę trzymał psów w klatce. Postanowiliśmy zatem wrócić do domu i zjawić się później. Wiemy wszystko, w końcu mamy katalog, gdzie jak byk stoją godziny poszczególnych konkurencji finałowych. W spokoju ducha wróciliśmy do miejsca zamieszkania. Po wstępnym wyliczeniu czasu dojazdu okazało się, że powinienem wyruszyć w drogę o godzinie X. Nie zwlekając udałem się w podróż. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy na miejscu okazało się, że to cudowne wyleczenie z choroby lokomocyjnej to była taka ściema, celem uśpienia mojej czujności. Tak więc nastąpiły gorączkowe poszukiwania szmatek i papierowych ręczników. Ok. Jesteśmy o czasie. W tej chwili powinna zaczynać się konkurencja Młody Prezenter, więc jest spoko. Wchodzimy. I co widzę? Na ringu finałowym stoi pięć psów z właścicielami. Lub osobą wystawiającą- nieważne. Patrzę i powoli zaczyna mi świtać, że Młody Prezenter nie powinien mieć sześćdziesiątki z okładem. Ale myślę sobie – późno zaczął. Na ringu przygotowawczym jakieś takie podejrzanie szczeniakopodobne cosie się szwendają. Zaczyna do mnie docierać, że coś jest bardzo mocno nie tak. Biegiem do wejścia na ring. Oczywiście Sroka w tej chwili ma inne plany. Ona będzie się wąchać z hartem. Tak więc ciągnę ją za sobą. Niby powinna poruszać się głową naprzód, skoro ciągnę. A tu nie! Porusza się ogonem naprzód, pomimo, że ciągnę. Dotarliśmy. Pytam kto jest na przygotowawczym. Szczenięta. Słyszę odpowiedź. Kto?? Nie dowierzam. Szczeniaki. O kurwa, kwituję konwersację. Rzuciłem plecak, kurtkę i biegiem na ring. Grupa V stała jako pierwsza. Więc dyskretnie wpycham się pomiędzy amerykańską Akitę, a wejście na ring główny. No bo tak wychodzi, że powinniśmy wejść jako pierwsi. Ale tu dopada mnie sędzina z ringu przygotowawczego. Jaki Pan ma numerek ?– słyszę. 501 odpowiadam. - Ale gdzie? - Gdzie co? – gdzie numerek? – W plecaku. Odpowiadam. Rezolutny ze mnie gość. – Ale powinien być w widoczny miejscu. I jeszcze karta oceny do wglądu! Słów mi zabrakło. Skwitowałem krótkim … nie nadającym się do druku stwierdzeniem i gnam do plecaka. Chwila szarpaniny z zamkiem. No bo przecież to oczywiste, że trzeba się zaciąć. I wracam na ring. Jedną ręką ciągnę psa, który ma ważniejsze sprawy na głowie, drugą podaję kartę oceny, trzecią i czwartą usiłuje jednocześnie odlepić nalepkę z numerkiem, odpiąć z niej agrafkę i przypiąć ją do koszulki. Szarpię się z tym wszystkim, podczas gdy grupa piąta już na ringu. Pani sędzia wskazała mi miejsce. Dobra numerek przypięty, Sroka uspokoiła się, ja stoję w ogonku wchodzących na ring. Nie jest źle. Przede mną stoi posokowiec bawarski, a za mną pitbul. No nieźle trafiłem myślę sobie. Biegniemy po ringu i stajemy w takim długim rządku, by Pani Sędzia mogła nas zobaczyć. I tu koszmar. Posokowiec z przodu, zaczyna gonić za własnym ogonem. No jak wiatraczek normalnie. Sroka widzi, że czas na zabawę więc się rwie do niego. I za cholerę nie chce się ustawić. Co więcej Pani z tyłu usiłuje skupić wzrok pitbula na smaczkach i rzuca je pod nogi Sroce. Pitbul patrzy jakby nic nie widział. Co więcej smaczki obchodzą go tyle co PKB Konga, ale Srokę interesują bardzo. Stoi więc rozdarta pomiędzy chęć zabawy z szalonym posokowcem, a zjedzeniem kabanosów pani od pitbula. Błagalnie patrzę na panią od pitbula. Chyba zrozumiała, bo pozbierała kabanosy i schowała je, hmmm gdzieś. Pan od posokowca spacyfikował go, na tyle skutecznie, że ciężko było odróżnić gdzie kończy się pies a zaczyna właściciel. Dobra! Chwila, na którą czekałem! Spokój, precyzja i postawa wystawowa. Stoimy ślicznie. Znaczy ja stoję a Sroka się wystawia. Ale tak patrzę dookoła a tutaj wszyscy klęczą. Chwila paniki i czystej grozy. Znaczy jak? Modlimy się przed oceną czy co? Ale nie. Odetchnąłem z ulgą. W tej części ringu tak się wystawia. Trzeba paść na klęczki i rozciągnąć psa. No ale przecież nie będę Akity tak wystawiał. Jeszcze trochę godności mam, w końcu wystawiam Akitę. Pani sędzia podeszła do nas. Spojrzała zdziwiona na Srokę potem na mnie, jedynego wyprostowanego. Myślę, że zdziwił ją ten brak proszalnej postawy. Nie mogłem się powstrzymać. – My turyści. – mówię. Nie wygraliśmy.
 Ja
Loki

poniedziałek, 21 listopada 2016

Wejście Sroki



                Jak kupować psa było wcześniej. Nauczeni na własnych błędach, postanowiliśmy ich nie powielać. Brawo my. A, że do tańca trzeba dwojga postanowiliśmy dokonać kontrolowanego zakupu suczki. Tu nastąpił trudny moment decyzyjny. Właściwie ja to nie miałem problemu. Moje kryterium było proste. Ma być śliczna, mądra, posłuszna, grzeczna, nie gryźć mebli, kapci, ubrań, dłoni, nie obgryzać paznokci, nie zadawać się z elementem aspołecznym – tutaj wykluczyłem naszą całą rodzinę, ale niech stracę – dobrze się uczyć i ogólnie być tym czym nasze dzieci na ogół nie są. Skoro mam wybór to zrekompensuję sobie braki genetyczne własnych potomnych. Moja żona niestety miała wybitnie kobiece, wysoce frustrujące żądania i wymagania. A w jakim będzie kolorze? I czy będzie się do chodnika w przedpokoju dobrze komponowała? Gupia baba. Będzie w zielonym, żeby się od trawnika nie odróżniała. Po zastanowieniu głębokim, doszedłem do wniosku, że to jednak ważkie pytanie i zielona być nie może. Szkoda bo zawsze lubiłem ufoludki. No ale jak nie zielona, to jaka? Już jakiś czas temu hołubiliśmy myśli o własnej małej i kameralnej hodowli. Więc odpowiedź przyszła niejako sama. Ma nie być czerwona. Lisu jest czerwony, oczywiście tylko z umaszczenia, więc psia panna będzie inna. W związku z tym, że mieszkamy w kraju jakim mieszkamy poza czerwonym dostępne są już tylko dwa politycznie poprawne kolory. Czarny i niebieski. Okazało się, że niebieskich nie produkują, więc pozostaje czarny. Nie jest źle, czarne produkują. Niestety z domieszką białego. Trudno, może podczas lustracji przejdzie. I tak zostało postanowione. Bierzemy pręguskę. No to teraz od kogo? O i tu leży kot pogrzebany, niech mu ziemia maksymalnie ciężką będzie co by się bydle nie wygrzebało. Nastąpiło jak już wcześniej napisałem odpowiedzialne i rzeczowe poszukiwanie hodowcy. Wszelkie konkursy piękności w naszej wysoce subiektywnej opinii wygrała hodowla Akogareno Pani Patrycji Lewandowskiej. A jako że szczęśliwym trafem miał niedługo zaistnieć miot po prześlicznych rodzicach postanowiliśmy nawiązać bliższy kontakt. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy to pozwolono nam wybrać imię dla naszej przyszłej, małej, mądrej, itp., itd córeczki. Jako, że suczką miała się zajmować moja lepsza połowa (sic), to ona miała zaszczyt i honor nadania imienia. I tak wyszła Sroka. Musiało brzmieć z japońska więc po japońsku Kasasagi. Też ślicznie. 


                Tu następuje cały szereg perypetii związanych z porodem i tym jak czekaliśmy aż pojawi się nasza mała panna. Potem, kiedy już się pojawiła czekaliśmy aż dorośnie na tyle by dołączyć do naszego szczęśliwego stadka. Przetrwaliśmy ten trudny czas i w końcu, żeby zacytować klasykę, nadejszła wiekopomna chwila. Szczęśliwie mieliśmy do załatwienia w okolicy inne sprawy, więc bez przeszkód mogliśmy się wybrać na wystawę. Znaczy pojechać po Srokę uprzednio pojechawszy na wystawę. Nie to, że wystawy mojego Lisa są ważniejsze, ale jak to się mówi bliższa koszula ciału. Tak więc kiedy już wygraliśmy mogliśmy w spokoju ducha pojechać po to nasze małe szczęście. Oczywiście nastąpił szczegółowy wywiad co do nas i naszych warunków. Przecież takie śliczne szczenię nie dostanie się w łapska nieodpowiednich ludzi. Przeszliśmy. I tak klamka zapadła Sroka vel Kasasagi została oficjalnie członkiem rodziny. Małe toto było, takie zupełnie nieogarnięte. Przestraszone, zestresowane a tu jeszcze przejażdżka samochodem. Bite 300 km. z okładem. Myślę sobie da rade. Twarda dziewucha, co ma nie dać. Nie dała. A to dziwne, bo Lisu czuje się w aucie lepiej niż w domu, jakby mógł toby nie wysiadał. Sroka za to wymiotuje na sam widok samochodu. I tak nastąpiła nasza pierwsza podróż. Właściwie to trafniej byłoby napisać i tak została zarzygana nasza pierwsza podróż. Nie było mowy o podróży w bagażniku. Z kilku powodów. Bo to małe, bo to jej pierwsza taka długa podróż, bo musi być z mamusią, bo tam jest czysty Lisu i żadne szczeniaki nie będą na niego wymiotować, mowy nie ma. Startujemy. Odpalam silnik i tu niespodzianka. Śniadanie ląduje na zewnętrznym, Na szczęście były to kolana mojej żony. Nawet nie wiecie jak to się w tapicerkę wżera. A smrodu to przez tygodnie nie można usunąć. Na szczęście jak napisałem pomiędzy fotelami a Sroką występowała strefa demarkacyjna w postaci mojej żony. I to ona wyłapała całość wstępnie przetrawionej, muszę tu zaznaczyć markowej karmy. W sumie to nie ma strachu. W świecie perfum byłby to najmniej Chanell. W samochodzie rozszedł się specyficzny zapaszek tej perfumy. Patrzę do tyłu i pytam czyścisz się czy jedziemy dalej. Moje lepsze pół patrzy na mnie zza kurtyny wzbierających łez i z całym poświęceniem do jakiego tylko matka jest zdolna słodko odpowiada – Jedź już …rwa. No to jadę. Chwila gorączkowych poszukiwań na podłodze pozwoliła ujawnić plastikowy kubeczek. Cała głowa co prawda nie wlazła, ale pyszczek i owszem. Dobra nasza myślę jest pojemniczek nie będzie źle. Trzysta metrów dalej nastąpiła kolejna fala. Pojemniczek się skończył. Myślę sobie – To będzie diablo długa podróż. Chwila przerwy. Szybkie czyszczenie, opróżnianie pojemników i kieszeni i dalej w drogę. Po jakimś kilometrze i opróżnieniu dwóch kubeczków Sroce skończyła się twarda amunicja. Nastąpił okres ślinienia się i suchych (głupia nazwa bo nie mają nic wspólnego z suchością) wymiotów. Kubeczek regularnie napełniany zużył się po jakiś pięćdziesięciu kilometrach. Do domu w szlag daleko. Samochód tonie w ślinie. Lisu zaciekawiony co też się dzieje w dziale pasażerskim regularnie usiłuje przeleźć przez oparcie by zaznajomić się z obrzygańcem. 



Obrzyganiec na zmianę ślini się jest targany spazmami lub piszczy. Strefa demarkacyjna co chwila podaje nowe fakty co do stanu garderoby, która właśnie przemokła. Ja jadę autostradą, na której wszyscy postanowili jechać również. No zabawa na sto fajerek. Myślę sobie jak wrócę do domu to spalę prawo jazdy i samochód na dokładkę. Już nigdy nie wsiądę za kółko, na pewno nie w tym żygowozie. Ale nic to. Jestem dzielny, jestem twardy, jestem głodny ale na samą myśl o jedzeniu mam ochotę zabrudzić deskę rozdzielczą. Jedziemy więc dalej. Wesoło jest. Lisu coraz natarczywiej usiłuje przeforsować swoje prawa do jady w dziale pasażerskim, moja żona informuje mnie, że sweterek, w który radośnie śliniła się Sroka jest już przemoczony kompletnie, zresztą jej bielizna również. Żąda mojej bluzy. Jakieś tiry urządzają wyścigi przede mną z prędkością 60 km/h. To jest …rwa autostrada, a nie defilada z okazji święta Wojska Polskiego. No istny dom wariatów. A bluzy nie dam i koniec. Nikt nie będzie rzygał w moją ukochaną bluzę. Tę z Garfieldem. W końcu ciemną nocą dojechaliśmy do domu. Jesteśmy. Teraz czeka mnie już tylko trzyletnia terapia u psychoterapeuty i półroczna u psychiatry. Ale jesteśmy w domu. Cali, żywi, zmęczeni i zarzygani. Wysadzam Lisa niech chłopak odpocznie. To była dla niego trudna podróż. Jak ja go qrwa rozumiem. Wyciągamy Srokę. No jasne teraz nie chce wyjść. Bo przecież trzeba być asertywnym. W samochodzie źle. Na zewnątrz jeszcze gorzej. Udało się. Mamy przewagę siły i wagi. Zanosimy do domu. Zaznajom się ze swoim nowym domem maleńka. I tu proszę jakie to rezolutne, jakie ciekawskie, jakie wszędobylskie. Po chorobie lokomocyjnej śladu nie ma. Wszędzie wlezie, wszędzie naszcza, wszystko obwącha, wszystko zobaczy, wszystko oszczała jeszcze raz, wszystko chce poznać. Mądrusia jest. Następuje zapoznanie się z całą rodziną. Skoki, głaskanie, mizianie, smyranie w brzuszek no pełnia szczęścia. Dosłownie. 



Sroczka nie okazuje strachu, czy choćby niepokoju. Zadowolona, że świat przestał pędzić w nieznane bez jej udziału. Co więcej wszyscy dookoła składają należne jej hołdy. Poszedłem oczyścić auto. Moja córka udała się ze mną. Włożyła głowę do auta, zmarszczyła nosek i pełnym obrzydzenia głosem pyta. Tato co tu tak śmierdzi. Szczęście – odpowiedziałem. Nadeszła w końcu chwila, aby nowego domownika przedstawić Lisowi. Pamiętni reakcji na Joko jesteśmy czujni jak ważki. Dajemy do powąchania. W sumie Sroka zalatuje głównie treścią żołądkową więc nie ma strachu. Lisu nigdy rzygów nie ruszał. Obwąchał. Opatrzył. Trącił łapą. Pisk straszliwy, no lament jakby jej co najmniej dwie nogi urwało. I stracił zainteresowanie. Mój bohater. Sroka szybo się zaaklimatyzowała. Szybo zaakceptowała nowy dom, nowy teren, nowych domowników. No może z wyjątkiem koteczki. Okazało się, że jest faktycznie bardzo mądrą dziewczynką. Biega, skacze, wącha, skacze, poznaje świat, skacze, maltretuje Lisa, skacze, żre wszystko co jej się nawinie, skacze, jest przykładem radosnego, skaczącego dzieciństwa wciąż rzygającego w samochodzie. Patrząc z perspektywy czasu zastanawiam się czasami czy myśmy przypadkiem nie kupili źle umaszczonego kangura. Ale to już inna opowieść. 

Ja
Loki

środa, 9 listopada 2016

Nowy członek stada



Jak wygląda rozbudowa stada?
Słowo na dzisiaj. Czytanie z księgi Rozrostu. Ewangelia według Mnie- Lokiego. 
I stworzył Pan mężczyznę. Lecz samotny mu się wydawał więc z kawałka serca jego uczynił Pan psa i dał mu za towarzysza. I pojął Pan, iż było to słuszne, dobre i właściwe. – mała dygresja spory co do rasy jeszcze trwają lecz sądzę, że był to Akita. Bo niby jaki inny pies potrafi być tak wierny.- I żyli tak sobie pan i pies jego. I radowali się spacerami wspólnymi. I towarzystwem wzajemnem. I dobrze im było jako w niebie. I chciał Pan aby szczęście człowieka było pełniejsze jeszcze. I uczynił on kota. Z czego nie wiadomo, lecz pewnie z dolnych części jakowyś. I jak wiadomo dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Takoż było i tym razem. Kot wtargnął w życie szczęśliwe jak choroba jakowaś. Zapewne biegunka podstępna. Pod nogami plątać się zaczął. Psa w nos drapać bezustannie pragnął. Przez co i na wystawach pies nie mógł się godnie prezentować. I japę drzeć o żarcie bezustannie począł. Nic tylko złapać sierściucha za pchlarz jego i z domu wywalić. Najlepiej z piętra dziewiątego. I pojął Pan, iż źle się stało. Naprawić to zapragnął i z żebra męskiego kobietę uczynił. I wszystko już dokumentnie spierd_lił. 

Wybaczcie parafrazę. Ale nie mogłem się powstrzymać. Nie to żebym miał cokolwiek przeciwko Paniom. Ja tylko przytaczam fragment pisma małoświętego.

A tak na poważnie.Witam. 
Dzisiaj chciałbym się z Wami podzielić naszymi doświadczeniami z zakresu wprowadzania nowych członków rodziny do stada. Najsampierw koteczka. Jak pewnie wszystkim wiadomo ma na imię Joko. Nie mylić z Yoko. Posiada rodowód jak stąd do końca piekła, skąd zapewne pochodzi. Więc jest rodowodowa. W odróżnieniu od Yoko, która posiada…ła tylko sławnego męża. Ale nie o tym. Otóż ta Joko dołączyła do naszego stada w wieku 8 tygodni. Jakież to było małe, jakie bezbronne, jakie milusie, jakie puchate i przytulińskie. 

Ale wszystko co dobre kiedyś się kończy. Rzeczona Joko to Brytyjka z wściekle bursztynowymi oczami. Charakterem lamparcicy z bólem zęba i mordką misia Uszatka. W sumie takie skrzyżowanie kombajnu z sieczkarnią opakowane w plusz. Otóż to małe, niewinne stworzątko przedstawiliśmy naszemu pierwszemu i jedynemu Akicie. To jak zareagował nasz Pierwszy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Tu mała dygresja. Zanim doszło do zakupu Akity z prawdziwego zdarzenia, czytaliśmy o rasie, też o poszczególnych osobnikach. Zapoznaliśmy się z rysem historycznym, opiniami ekspertów, wypowiedziami hodowców. Tu mała. Nie- kłamię!- duża dygresja odnośnie opinii ekspertów. Pierwsza połowa twierdzi – Akita nie toleruje w domu kotów. Zabije wszystko co kocie, choćby to były kapcie w kształcie kotów. Druga połowa znowu WIELKIMI LITERAMI twierdzi: Akita to najlepszy przyjaciel kota.  W końcu jest najbardziej kocim psem na świecie. Nigdy nie podniesie zębów na przedstawiciela pokrewnego gatunku. Trzecia połowa natomiast, zwolennicy umiarkowanego zaufania mówią Akita jest Akita. Chcesz mu dać kota to daj, ale nie przywiązuj się do niego za bardzo.


 Jeśli chcesz mieć kota dłużej niż dobę to przedstaw kota i odizoluj, wtedy wysoce prawdopodobne jest, że będziesz miał kota dłużej- może nawet dwie doby. Bo potem pójdziesz do pracy, a twoja Akita zostanie sama z twoim kotem. Będzie dobrze, szkoda, że krótko. I tu moi drodzy wkraczam Ja. Z moim Akitą i kotem mojej żony (oby zdechł sierściuch w maksymalnych męczarniach- taki żarcik). Świadomi morderczych skłonności ukochanego pierworodnego Akity wprowadziliśmy koteczkę powoli. Jako, że jestem odpowiedzialny za zwierzęta w domu to ja przepełniony odpowiedzialnością, dumny i blady wszedłem do domu. Lisu patrzył na mnie pełen wyczekującej nadziei. Ja lekko zdenerwowany powagą misji nie potrafiłem się oprzeć tym oczkom skośnym. Ale trzymam fason. Patrzę na tego mojego ukochanego psiaka i myślę. Jak ja mogę mu tego odmówić. Przecież on taki MÓJ. Ale wiem. Ciąży na mnie odpowiedzialność za dopiero co zakupionego kotka. Jestem poważnym człowiekiem. Znam swoje obowiązki. Dbam o moje zwierzęta. Więc nie dałem się. Wyciągam kota zza pazuchy i mówię. Staram się aby mój głos odpowiadał powadze sytuacji. Powaga jest nieodzowna. W końcu to nowy członek stada. Nie chcemy żadnych nieplanowanych wypadków. Więc wyciągam tą puszystą kulkę zza pazuchy i mówię… Lisu ZABAWKA. Kłap…
Żartuję. Wcale tak nie było. To było tylko takie niewinne marzenie. Niestety musiałem być dużo bardziej odpowiedzialny. Kurde. Nawet sobie nie wyobrażacie ile taki śierściuch potrafi kosztować. Kocham mojego Akitę ale, nawet on nie będzie jadł takiej drogiej kolacji. Dlatego też kot został przedstawiony w kawałkach. Znaczy niedosłownie. Najpierw pozwoliłem by Lisu podszedł do mnie gdy bydlę siedziało mi pod kurtką. Zostałem dokładnie obwąchany. Uznano, że ja to ja jednakże z czymś dziwnym. Nakazałem siad. O dziwo posłuchał. Mówię dobrze jest. Siedzi. Jedziemy zatem dalej. „Zostaw”. Zostawił. Nie bardzo wiedział co, ale zostawił. Ha, myślę sobie. Jest mój. Moja szkoła. Zna mores. Wie kto rządzi. Świetnie siedzi, więc czas mu przedstawić koteczkę. Sięgam więc pod pachą gdzie do tej chwili chowała się ta mała pokraka. W sumie warto powiedzieć w tej chwili, że zwierzęta mają dużo czulszy nos. Koteczka chyba wiedziała kto na nią czeka. Zaparła się tylnymi łapkami. Słodkie to było. Takie maleństwo. Ale przednie łapki miały, qurwa pazury ostre jak lancety. Rozorała mi przeklęta blać całą dłoń. Ja się tu szarpię z małym rozpruwaczem, a Akita patrzy. Myślę nie stracę twarzy przed moim pieskiem. Zaciskam zęby i wywlekam kocicę. I tu musiało nastąpić sprzężenie umysłów. Mój Akita wyczuł co myślę i zareagował. A myślałem:  Zdechnij śierściuchu. I zdechłby w zębach mojego Akity. 



Niestety niesamowity refleks mojej żony uchronił bydle przed zasłużoną śmiercią. Dosłownie w ułamku sekundy przed dekapitacją złapała sierściucha i zabrała ze szczęk przeznaczenia. Szkoda. A tak serio- jeśli wprowadzacie kota do stada Akity liczcie się z tym, że nie pożyje długo. My mieliśmy szczęście i piętrowy dom. Lisu nie wchodzi po schodach. Tak więc kot miał gdzie uciec. W chwili obecnej jedno bez drugiego nie wyobraża sobie życia. Ale trzeba było czasu i mnóstwa uwagi. Lisu na początku z dziką rozkoszą odgryzłby łeb Joko. Teraz biada temu kto zaczepi jego kota.
Ja
Loki