Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Wejście Sroki



                Jak kupować psa było wcześniej. Nauczeni na własnych błędach, postanowiliśmy ich nie powielać. Brawo my. A, że do tańca trzeba dwojga postanowiliśmy dokonać kontrolowanego zakupu suczki. Tu nastąpił trudny moment decyzyjny. Właściwie ja to nie miałem problemu. Moje kryterium było proste. Ma być śliczna, mądra, posłuszna, grzeczna, nie gryźć mebli, kapci, ubrań, dłoni, nie obgryzać paznokci, nie zadawać się z elementem aspołecznym – tutaj wykluczyłem naszą całą rodzinę, ale niech stracę – dobrze się uczyć i ogólnie być tym czym nasze dzieci na ogół nie są. Skoro mam wybór to zrekompensuję sobie braki genetyczne własnych potomnych. Moja żona niestety miała wybitnie kobiece, wysoce frustrujące żądania i wymagania. A w jakim będzie kolorze? I czy będzie się do chodnika w przedpokoju dobrze komponowała? Gupia baba. Będzie w zielonym, żeby się od trawnika nie odróżniała. Po zastanowieniu głębokim, doszedłem do wniosku, że to jednak ważkie pytanie i zielona być nie może. Szkoda bo zawsze lubiłem ufoludki. No ale jak nie zielona, to jaka? Już jakiś czas temu hołubiliśmy myśli o własnej małej i kameralnej hodowli. Więc odpowiedź przyszła niejako sama. Ma nie być czerwona. Lisu jest czerwony, oczywiście tylko z umaszczenia, więc psia panna będzie inna. W związku z tym, że mieszkamy w kraju jakim mieszkamy poza czerwonym dostępne są już tylko dwa politycznie poprawne kolory. Czarny i niebieski. Okazało się, że niebieskich nie produkują, więc pozostaje czarny. Nie jest źle, czarne produkują. Niestety z domieszką białego. Trudno, może podczas lustracji przejdzie. I tak zostało postanowione. Bierzemy pręguskę. No to teraz od kogo? O i tu leży kot pogrzebany, niech mu ziemia maksymalnie ciężką będzie co by się bydle nie wygrzebało. Nastąpiło jak już wcześniej napisałem odpowiedzialne i rzeczowe poszukiwanie hodowcy. Wszelkie konkursy piękności w naszej wysoce subiektywnej opinii wygrała hodowla Akogareno Pani Patrycji Lewandowskiej. A jako że szczęśliwym trafem miał niedługo zaistnieć miot po prześlicznych rodzicach postanowiliśmy nawiązać bliższy kontakt. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy to pozwolono nam wybrać imię dla naszej przyszłej, małej, mądrej, itp., itd córeczki. Jako, że suczką miała się zajmować moja lepsza połowa (sic), to ona miała zaszczyt i honor nadania imienia. I tak wyszła Sroka. Musiało brzmieć z japońska więc po japońsku Kasasagi. Też ślicznie. 


                Tu następuje cały szereg perypetii związanych z porodem i tym jak czekaliśmy aż pojawi się nasza mała panna. Potem, kiedy już się pojawiła czekaliśmy aż dorośnie na tyle by dołączyć do naszego szczęśliwego stadka. Przetrwaliśmy ten trudny czas i w końcu, żeby zacytować klasykę, nadejszła wiekopomna chwila. Szczęśliwie mieliśmy do załatwienia w okolicy inne sprawy, więc bez przeszkód mogliśmy się wybrać na wystawę. Znaczy pojechać po Srokę uprzednio pojechawszy na wystawę. Nie to, że wystawy mojego Lisa są ważniejsze, ale jak to się mówi bliższa koszula ciału. Tak więc kiedy już wygraliśmy mogliśmy w spokoju ducha pojechać po to nasze małe szczęście. Oczywiście nastąpił szczegółowy wywiad co do nas i naszych warunków. Przecież takie śliczne szczenię nie dostanie się w łapska nieodpowiednich ludzi. Przeszliśmy. I tak klamka zapadła Sroka vel Kasasagi została oficjalnie członkiem rodziny. Małe toto było, takie zupełnie nieogarnięte. Przestraszone, zestresowane a tu jeszcze przejażdżka samochodem. Bite 300 km. z okładem. Myślę sobie da rade. Twarda dziewucha, co ma nie dać. Nie dała. A to dziwne, bo Lisu czuje się w aucie lepiej niż w domu, jakby mógł toby nie wysiadał. Sroka za to wymiotuje na sam widok samochodu. I tak nastąpiła nasza pierwsza podróż. Właściwie to trafniej byłoby napisać i tak została zarzygana nasza pierwsza podróż. Nie było mowy o podróży w bagażniku. Z kilku powodów. Bo to małe, bo to jej pierwsza taka długa podróż, bo musi być z mamusią, bo tam jest czysty Lisu i żadne szczeniaki nie będą na niego wymiotować, mowy nie ma. Startujemy. Odpalam silnik i tu niespodzianka. Śniadanie ląduje na zewnętrznym, Na szczęście były to kolana mojej żony. Nawet nie wiecie jak to się w tapicerkę wżera. A smrodu to przez tygodnie nie można usunąć. Na szczęście jak napisałem pomiędzy fotelami a Sroką występowała strefa demarkacyjna w postaci mojej żony. I to ona wyłapała całość wstępnie przetrawionej, muszę tu zaznaczyć markowej karmy. W sumie to nie ma strachu. W świecie perfum byłby to najmniej Chanell. W samochodzie rozszedł się specyficzny zapaszek tej perfumy. Patrzę do tyłu i pytam czyścisz się czy jedziemy dalej. Moje lepsze pół patrzy na mnie zza kurtyny wzbierających łez i z całym poświęceniem do jakiego tylko matka jest zdolna słodko odpowiada – Jedź już …rwa. No to jadę. Chwila gorączkowych poszukiwań na podłodze pozwoliła ujawnić plastikowy kubeczek. Cała głowa co prawda nie wlazła, ale pyszczek i owszem. Dobra nasza myślę jest pojemniczek nie będzie źle. Trzysta metrów dalej nastąpiła kolejna fala. Pojemniczek się skończył. Myślę sobie – To będzie diablo długa podróż. Chwila przerwy. Szybkie czyszczenie, opróżnianie pojemników i kieszeni i dalej w drogę. Po jakimś kilometrze i opróżnieniu dwóch kubeczków Sroce skończyła się twarda amunicja. Nastąpił okres ślinienia się i suchych (głupia nazwa bo nie mają nic wspólnego z suchością) wymiotów. Kubeczek regularnie napełniany zużył się po jakiś pięćdziesięciu kilometrach. Do domu w szlag daleko. Samochód tonie w ślinie. Lisu zaciekawiony co też się dzieje w dziale pasażerskim regularnie usiłuje przeleźć przez oparcie by zaznajomić się z obrzygańcem. 



Obrzyganiec na zmianę ślini się jest targany spazmami lub piszczy. Strefa demarkacyjna co chwila podaje nowe fakty co do stanu garderoby, która właśnie przemokła. Ja jadę autostradą, na której wszyscy postanowili jechać również. No zabawa na sto fajerek. Myślę sobie jak wrócę do domu to spalę prawo jazdy i samochód na dokładkę. Już nigdy nie wsiądę za kółko, na pewno nie w tym żygowozie. Ale nic to. Jestem dzielny, jestem twardy, jestem głodny ale na samą myśl o jedzeniu mam ochotę zabrudzić deskę rozdzielczą. Jedziemy więc dalej. Wesoło jest. Lisu coraz natarczywiej usiłuje przeforsować swoje prawa do jady w dziale pasażerskim, moja żona informuje mnie, że sweterek, w który radośnie śliniła się Sroka jest już przemoczony kompletnie, zresztą jej bielizna również. Żąda mojej bluzy. Jakieś tiry urządzają wyścigi przede mną z prędkością 60 km/h. To jest …rwa autostrada, a nie defilada z okazji święta Wojska Polskiego. No istny dom wariatów. A bluzy nie dam i koniec. Nikt nie będzie rzygał w moją ukochaną bluzę. Tę z Garfieldem. W końcu ciemną nocą dojechaliśmy do domu. Jesteśmy. Teraz czeka mnie już tylko trzyletnia terapia u psychoterapeuty i półroczna u psychiatry. Ale jesteśmy w domu. Cali, żywi, zmęczeni i zarzygani. Wysadzam Lisa niech chłopak odpocznie. To była dla niego trudna podróż. Jak ja go qrwa rozumiem. Wyciągamy Srokę. No jasne teraz nie chce wyjść. Bo przecież trzeba być asertywnym. W samochodzie źle. Na zewnątrz jeszcze gorzej. Udało się. Mamy przewagę siły i wagi. Zanosimy do domu. Zaznajom się ze swoim nowym domem maleńka. I tu proszę jakie to rezolutne, jakie ciekawskie, jakie wszędobylskie. Po chorobie lokomocyjnej śladu nie ma. Wszędzie wlezie, wszędzie naszcza, wszystko obwącha, wszystko zobaczy, wszystko oszczała jeszcze raz, wszystko chce poznać. Mądrusia jest. Następuje zapoznanie się z całą rodziną. Skoki, głaskanie, mizianie, smyranie w brzuszek no pełnia szczęścia. Dosłownie. 



Sroczka nie okazuje strachu, czy choćby niepokoju. Zadowolona, że świat przestał pędzić w nieznane bez jej udziału. Co więcej wszyscy dookoła składają należne jej hołdy. Poszedłem oczyścić auto. Moja córka udała się ze mną. Włożyła głowę do auta, zmarszczyła nosek i pełnym obrzydzenia głosem pyta. Tato co tu tak śmierdzi. Szczęście – odpowiedziałem. Nadeszła w końcu chwila, aby nowego domownika przedstawić Lisowi. Pamiętni reakcji na Joko jesteśmy czujni jak ważki. Dajemy do powąchania. W sumie Sroka zalatuje głównie treścią żołądkową więc nie ma strachu. Lisu nigdy rzygów nie ruszał. Obwąchał. Opatrzył. Trącił łapą. Pisk straszliwy, no lament jakby jej co najmniej dwie nogi urwało. I stracił zainteresowanie. Mój bohater. Sroka szybo się zaaklimatyzowała. Szybo zaakceptowała nowy dom, nowy teren, nowych domowników. No może z wyjątkiem koteczki. Okazało się, że jest faktycznie bardzo mądrą dziewczynką. Biega, skacze, wącha, skacze, poznaje świat, skacze, maltretuje Lisa, skacze, żre wszystko co jej się nawinie, skacze, jest przykładem radosnego, skaczącego dzieciństwa wciąż rzygającego w samochodzie. Patrząc z perspektywy czasu zastanawiam się czasami czy myśmy przypadkiem nie kupili źle umaszczonego kangura. Ale to już inna opowieść. 

Ja
Loki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz