Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pierwsze spotkanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pierwsze spotkanie. Pokaż wszystkie posty

piątek, 5 stycznia 2018

Ruda tańczy jak szalona



Niedawno zwrócono mi uwagę, że nie napisałem ani słowa o tym, jak to do stada dołączyła niejaka Ruda. Niniejszym postaram się naprawić ten błąd. Był to kolejny pies w naszej hodowli i sprawa była raczej poważna. Wymagała zastanowienia i przemyślenia. W końcu to nie w kij pierdział. Jeśli się źle do tego zabierzemy skończy się tragedią albo czymś jeszcze gorszym. No wiecie wprowadzenie nowej suczki do funkcjonującego już stada Akit nie powinno odbywać się pochopnie i bez właściwego przygotowania. W naszym domu już rozgościła się na dobre Sroka, która uważała się za szefową. A tu nagle takie małe, takie rude, takie śliczne wkracza w jej świat. I co z tym zrobimy? Jak ugryźć ten problem? Może bezpośrednio? Dlatego nie chcieliśmy pozostawiać tej sytuacji samej sobie.


Uważaliśmy, że mniej niż całkowita kontrola nie wchodzi w grę. Ruda została znaleziona na końcu świata, w miejscu malowniczo zwanym Sewastopol. To w hmm, kiedyś Ukraina, obecnie Rosja. A może odwrotnie. Kto ich tam wie? W gazetach piszą o tym regionie Krym. W każdym razie daleko. Jak się okazało transport jest nieco skomplikowany z miejsc tak odległych i tak nie-europejskich. Ruda, wtedy jeszcze Hitomi, miała podróżować z rzeczonego Sewastopola do Moskwy. To takie miasteczko na wschodzie. Mają tam jakiś placyk z czerwonym brukiem i taki domek zwany krem. Ale pisany z L na końcu- pewnie z francuska. Czy jakoś tak, no podróż życia. Bo niby po jaką cholerę wysłać psa najkrótszą drogą, skoro można przez Kamczatkę. W końcu to Japończyk, więc niech jedzie przez Japonię. Ale nic nie mogliśmy na to poradzić. Transport taki już miał ustalony przebieg trasy i nie chcieli go zmienić bo oni do Polszy to tylko przez Syberię i ani kilometra bliżej, no mentalność już taka. Jak coś do Polski to albo z syberyjskiej tundry, albo w ogóle. Tak im zostało z poprzedniego systemu. Lubią nas tam niemal tak samo jak my ich. No więc rozpoczyna się Hitomińska Wędrówka Ludów. Na początku kontakt z bazą mieli świetny. Znaczy odbierali telefony i przekazywali wyczerpujący raport o samopoczuciu naszego nowego członka rodziny, pełna profeska w wykonaniu zaprzyjaźnionego narodu z Kraju Rad. My dzwonimy. Pytamy grzecznie.
- Co z psem? A oni:
- Szto? Nie panimaju.- Zatkało mnie. 
- Jak wy niepanimaju. Gadam do was po rusku przecież! W Odpowiedzi nieśmiertelne:
- Szto?
Nie no tak to my nie porozmawiamy -Nie szto tylko co z psem?!
- Szto? -  Czuję jak coś we mnie zaraz zrobi bum.
- Z sobaką! Mówię przecież wyraźne!!
W odpowiedzi niemal widzę te znaki zapytania 
- Kakają sobaką??
No i bum. 
-Moją sabaką !!! PRZECIEŻ MÓWIĘ WIELKIMI LITERAMI I POWOLI!!!
-Aaa sobaką…
Ludzie. W końcu. 
- Tak sobaką. Odpowiadam już nieco ciszej. Słyszą mnie tylko siedem domów dalej.
- Da. Sabaćka. 
- No właśnie co z moją sabaćką. Pytam już zupełnie spokojny.
– Kakają sobaćką? Słyszę w odpowiedzi. Padłem trupem. To jak rozmowa z infolinią firmy udzielającej taniego kredytu pod zastaw domu. Postanowiłem wziąć 10 głębokich oddechów. Potem jeszcze 10. 
- Zacznijmy od początku. Zaproponowałem ...
-U was jest sabaka? Pytam.
-Da. Słyszę w odpowiedzi. Dobra nasza, mają psa.
-Mojego psa? Drążę dalej.
-Da. No jesteśmy w domu, metaforycznie oczywiście. 
- Co z nim? Jak się czuje, jak znosi podróż?
- Haraszo. Odetchnąłem z ulgą. 
- To kiedy będziecie? Drążę temat.
- A gdzie? ... Nie no jakiś Monty Phyton.
- W dupie!- Wrzeszczę
- Gdzie??? Ja nie znaju Dupie.
Nie, no zdechłem. To jak rozmowa z już nawet nie wiem z kim.
- Ludzie. Czekam na psa w Polsce. Gdzie jesteście i kiedy przyjedziecie???!!! 
Zasięg mojego głosu zwiększył się o kolejne siedem domów.
- Kakają sobaką? Aaaaaaa, QRWA moją sabaką. 
- Ale kakają?
Coś mi zaczęło świtać. 
- Skolko u was sobak?? 
- Sześć. 
Hmm. No dobra. Doszło do małego nieporozumienia. Bo ja myślałem, że tylko z moim psem jadą. A tu jak się okazuje transport na szeroką skalę zakrojony. Więc tłumaczę, że jest ruda i słodka i Akita i słodka i śliczna i taka moja. W odpowiedzi chwila ciszy. 
 -A. Da. Horosza dziewoćka.- To już wiem. 
-To kiedy będziecie?
-Gdzie? 
Hmmm myślę sobie oni to specjalnie robią? -No u mnie. Nadal spokojny.
-Gdzie?? Qrw… w przedpokoju. Ale spokojnie odpowiadam. 
- W Polsce. W Osowcu dokładnie.
- Aaa da. Osowiec. Za dwa dni.
- Za ile?!
- Za dwa dni. 
- Wiecie, że Akit nie można wwozić do Chin?
- Jakich Chin??
– A ile Chin, szlag mnie trafi znacie?
– Szto? 
Popadłem w stupor i trwałem w nim kilka sekund. W końcu mój umysł odnalazł mnie i byłem w stanie odpowiedzieć.
-Dlaczego za dwa dni?
- Bo tyle trzeba, coby z Moskwy przez Litwę dojechać do Warszawy.
10 głębokich oddechów. Potem jeszcze 10. I szybka rozmowa na migi z przebywającą obok żoną. „Zrób mi nerwosol z melisą”. Równie szybka odpowiedź. Jaki nerwosol? „To nalej mi setkę. NIE! Dwie setki”.
- Dlaczego jedziecie przez Litwę?
- Bo inaczej się nie da.
Znaczy co? Jedną ulicę tam mają? Z Moskwy do Rygi i nic w bok? Ale wyżej ogona nie podskoczę. Przyszło się pogodzić z nieuniknionym. 48 godzin. W sumie to nawet nieźle. Bo możemy razem, ja i moja małżonką, stojącą obok mnie ze szklanką przeźroczystego płynu pojechać na wystawę. A to ważna wystawa. 40-lecie klubu Akit w Niemczech. Trzy koma siedem dziesiątych Akity na metr kwadratowy. No Akit po sam sufit. Więc postanowione jedziemy razem. Pojechaliśmy. Wystawa spełniła wszystkie nasze oczekiwania. Szkoda, że nie wygraliśmy. Ale co tam. Piękne psy, było na czym oko zawiesić. Wystawa trwa dwa dni, więc jest czas pooglądać psy. Do tego można posocjalizować się w towarzystwie. Pierwszy dzień za nami. Niestety z przewoźnikiem kontakt urwał się magicznie. No jak za dotknięciem rózgi Dziadka Mroza. Byli i nie ma. Zapewne zostałem dodany do listy osób, od których się nie odbiera. Przyznaję krawatu nie miałem, a jak powszechnie wiadomo „klient w krawacie jest mniej awanturujący się”. Na szczęście przerwa technologiczna trwała nie dłużej niż 24 godziny. Stany lękowe i traumę dało się powstrzymać już w siódmym miesiącu terapii zajęciowej z psychologiem, psychiatrą i oddziałem szybkiego reagowania. Okazało się, że jechali przez tereny, gdzie poczta dostarczana jest przez gołębie, a telefon komórkowy jest podstawą do oskarżenia o czary. Ponieważ nie chcieli dołączyć do grupy stanowiącej opał na zimne dni, przezornie powyłączali telefony i ukryli je wewnątrz przemytniczego schowku w nadkolu. Po przejechaniu ciemnych miejsc nieoznaczonych na mapie, bo miejscowi zjadają kartografów, kontakt wrócił. Okazuje się, że oni są pod Warszawą. !!!.
- Gdzie?!?!
- No pod Warszawą.
- Znaczy taką Polską Warszawą? Taką z Syrenką?
- Da. Minęliśmy Suwałki. Aaaa. Pod taką Warszawą. Dobrze, proszę jechać ostrożnie. Drogi nie są tam najlepsze. Chwila namysłu. Nawigacja ustawiona, walizki spakowane, psy rozsadzone w samochodzie. Wracamy. Cóż szanse były wyrównane. Oni mieli jakieś 400 km, my 900. Dojechaliśmy jakieś pół godziny po nich. Pierwszy raz na żywo zobaczyliśmy naszą małą Hitomi. No po prostu szał. Jaka ona śliczna. Jaka śliczna i mądra. Jaka śliczna, mądra i posłuszna. Jaka śliczna … itd. 


Oczywiście nie zaniedbaliśmy środków ostrożności. Smycze i całkowita kontrola. W końcu to nowy członek stada. Wprowadzać należy ostrożnie. Po małym kawałeczku. Nic na siłę. Najsampierw Lisu. On jest rozsądny. Nowy w domu to dla niego żadna nowość. Lisu podszedł do sprawy jak zawodowiec. Obejrzał. Powąchał z przodu. Powąchał z tyłu. Oddał mocz na głowę. Stracił zainteresowanie. Kurde! Co za profesjonalizm! Ze Sroką byliśmy jeszcze ostrożniejsi. W końcu to dziewczyny. Nikt normalny nie wie, jak zareagują na siebie dwie baby. Zapewne się obrażą. Okazało się, że Sroka przyjęła, wtedy jeszcze nie Rudą, dobrze. Podeszła, obejrzała, odeszła udając kompletny brak zainteresowania. Niestety Ruda nie podjęła wyzwania. Poleciała gryźć Lisa w uszy. Takiego afrontu Sroka nie mogła ignorować. Niby co? Szczeniara będzie ją ignorowała? Niedoczekanie. Nonszalancko znalazła się w okolicy Rudej i niby to przypadkiem nosem ją trafiła. Po przypadkowym obwąchaniu, któremu to Ruda poddała się z całkowitym brakiem zainteresowania i bez wzajemności Sroka nieco speszona warknęła, ale jakoś tak bez przekonania. Zwłaszcza, że została kompletnie olana. Pofukała jeszcze chwilę, ale bardziej z poczucia obowiązku niż prawdziwej potrzeby. Ruda nadal bardziej interesowała się uszami Lisa niż obrażoną Sroką. Tego było już za wiele dla biednej Sroczki. Zaszyła się w kąciku i dąsała ostentacyjnie. Wprowadzenie Rudej przebiegło bez żadnych zakłóceń. Pomimo olewającego stosunku do życia, który Ruda prezentowała na każdym kroku, nie była dopuszczana do pozostałych psów samopas. Trwało to kilka dni. Do chwili, kiedy byliśmy pewni, że można pozostawić psy same i nie trzeba będzie inwestować w weta. 
Wbrew pozorom największy problem zaistniał podczas nadawania imienia. My jesteśmy z tych niereformowalnych, którzy nazywają psy po swojemu. Niby w rodowodzie ma Hitomi. Ale jak to tak wołać. Hitominko!? Hitomko?! Hitomciu??!! No weźcie tak się w parku wydzierajcie. Zaraz się zjawi ekipa z kaftanem i prokurator z zarzutami o terroryzmie. Jakbyście co najmniej coś o Allachu wrzeszczeli. No nie ma inaczej. Trzeba psiaka po swojemu, bo tak i chu…, że kaszubską asertywnością zarzucę. Więc cała rodzina przystąpiła do wymyślania imienia dla młodej. Oczywiście zrobiliśmy to w jedynym i niepowtarzalnym stylu naszej rodziny. Każdy na własną rękę, bez porozumienia z resztą. Mój synek z właściwą sobie prostotą i zrozumieniem rzeczy oświadczył - Piesek nazywa się Hitomi więc może nazywajmy ją Hitomi, zatkało nas. Logiczne, oryginalne, niebanalne, ale jakieś wtórne.
- Nie synku, chyba nie będzie to Hitomi.
- Ale ona tak ma na imię, pada odpowiedź. No i kłóćcie się z taką logiką. Chwilę trwało zanim wytłumaczyliśmy mu sens nadawania naszego imienia. Zrozumiał, przyznał nawet, że to ma sens. Następna była córka. Oczywiście, nic co się mówi w domu nie może ujść jej wyczulonemu słuchowi. Przecież trzeba o czymś w szkole pani opowiedzieć. I tak podsłuchawszy, jak zachwycamy się oczkami szczenięcia zdecydowała, że będzie się nazywała Oczko. Padło jeszcze kilka propozycji takich jak Gwiazda, Księżniczka i kilka innych, których nie pamiętam. Przez następnych kilka dni panował kompletny chaos. Każdy wołał na maluszka inaczej. Doszło do tego, że w jednym zdaniu potrafiliśmy nazwać ją trzema różnymi imionami. Na szczęście ona ni cholery nie rozumiała o co nam chodzi. Bo ona tylko pa ruski gadała. Co by się nie mówiło, nic nie docierało. Olśnienie napadło moją żonę, która zaobserwowała charakterystyczny błysk niezrozumienia w oczku. Ma wprawę, obserwuje mnie przecież od dawna i wie jak wygląda ten błysk. No wiecie, gdy do mnie mówi, a ja nie wiem o czym. Bo przecież mówiła mi o tym jakiś kwartał temu. Powinienem przecież pamiętać. W końcu ona pamięta. Tak więc to ona zaobserwowała kompletny brak zrozumienia. Na jej to polecenie zacząłem porozumiewać się z Rudą w jej rodzimym języku. To dopiero był szał radości. Nareszcie ktoś mówi po ludzku. W końcu trzeba było podjąć męską decyzję. Jedna Akita, jedno imię. A imię jej Ruda, żeby sparafrazować pewien tytuł.


Ja wymyśliłem, ja sam. To położyło kres zamieszaniu. Jest ruda i będzie Ruda. Najlepiej skonkludował to Eryk.
-Tato ale ona ma już imię. – No właśnie synku, nazywa się Ruda.
-Nie tato, ona nazywa się Hitomi. No tak… niektóre rzeczy się nie zmieniają.

Ja
Loki


poniedziałek, 21 listopada 2016

Wejście Sroki



                Jak kupować psa było wcześniej. Nauczeni na własnych błędach, postanowiliśmy ich nie powielać. Brawo my. A, że do tańca trzeba dwojga postanowiliśmy dokonać kontrolowanego zakupu suczki. Tu nastąpił trudny moment decyzyjny. Właściwie ja to nie miałem problemu. Moje kryterium było proste. Ma być śliczna, mądra, posłuszna, grzeczna, nie gryźć mebli, kapci, ubrań, dłoni, nie obgryzać paznokci, nie zadawać się z elementem aspołecznym – tutaj wykluczyłem naszą całą rodzinę, ale niech stracę – dobrze się uczyć i ogólnie być tym czym nasze dzieci na ogół nie są. Skoro mam wybór to zrekompensuję sobie braki genetyczne własnych potomnych. Moja żona niestety miała wybitnie kobiece, wysoce frustrujące żądania i wymagania. A w jakim będzie kolorze? I czy będzie się do chodnika w przedpokoju dobrze komponowała? Gupia baba. Będzie w zielonym, żeby się od trawnika nie odróżniała. Po zastanowieniu głębokim, doszedłem do wniosku, że to jednak ważkie pytanie i zielona być nie może. Szkoda bo zawsze lubiłem ufoludki. No ale jak nie zielona, to jaka? Już jakiś czas temu hołubiliśmy myśli o własnej małej i kameralnej hodowli. Więc odpowiedź przyszła niejako sama. Ma nie być czerwona. Lisu jest czerwony, oczywiście tylko z umaszczenia, więc psia panna będzie inna. W związku z tym, że mieszkamy w kraju jakim mieszkamy poza czerwonym dostępne są już tylko dwa politycznie poprawne kolory. Czarny i niebieski. Okazało się, że niebieskich nie produkują, więc pozostaje czarny. Nie jest źle, czarne produkują. Niestety z domieszką białego. Trudno, może podczas lustracji przejdzie. I tak zostało postanowione. Bierzemy pręguskę. No to teraz od kogo? O i tu leży kot pogrzebany, niech mu ziemia maksymalnie ciężką będzie co by się bydle nie wygrzebało. Nastąpiło jak już wcześniej napisałem odpowiedzialne i rzeczowe poszukiwanie hodowcy. Wszelkie konkursy piękności w naszej wysoce subiektywnej opinii wygrała hodowla Akogareno Pani Patrycji Lewandowskiej. A jako że szczęśliwym trafem miał niedługo zaistnieć miot po prześlicznych rodzicach postanowiliśmy nawiązać bliższy kontakt. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy to pozwolono nam wybrać imię dla naszej przyszłej, małej, mądrej, itp., itd córeczki. Jako, że suczką miała się zajmować moja lepsza połowa (sic), to ona miała zaszczyt i honor nadania imienia. I tak wyszła Sroka. Musiało brzmieć z japońska więc po japońsku Kasasagi. Też ślicznie. 


                Tu następuje cały szereg perypetii związanych z porodem i tym jak czekaliśmy aż pojawi się nasza mała panna. Potem, kiedy już się pojawiła czekaliśmy aż dorośnie na tyle by dołączyć do naszego szczęśliwego stadka. Przetrwaliśmy ten trudny czas i w końcu, żeby zacytować klasykę, nadejszła wiekopomna chwila. Szczęśliwie mieliśmy do załatwienia w okolicy inne sprawy, więc bez przeszkód mogliśmy się wybrać na wystawę. Znaczy pojechać po Srokę uprzednio pojechawszy na wystawę. Nie to, że wystawy mojego Lisa są ważniejsze, ale jak to się mówi bliższa koszula ciału. Tak więc kiedy już wygraliśmy mogliśmy w spokoju ducha pojechać po to nasze małe szczęście. Oczywiście nastąpił szczegółowy wywiad co do nas i naszych warunków. Przecież takie śliczne szczenię nie dostanie się w łapska nieodpowiednich ludzi. Przeszliśmy. I tak klamka zapadła Sroka vel Kasasagi została oficjalnie członkiem rodziny. Małe toto było, takie zupełnie nieogarnięte. Przestraszone, zestresowane a tu jeszcze przejażdżka samochodem. Bite 300 km. z okładem. Myślę sobie da rade. Twarda dziewucha, co ma nie dać. Nie dała. A to dziwne, bo Lisu czuje się w aucie lepiej niż w domu, jakby mógł toby nie wysiadał. Sroka za to wymiotuje na sam widok samochodu. I tak nastąpiła nasza pierwsza podróż. Właściwie to trafniej byłoby napisać i tak została zarzygana nasza pierwsza podróż. Nie było mowy o podróży w bagażniku. Z kilku powodów. Bo to małe, bo to jej pierwsza taka długa podróż, bo musi być z mamusią, bo tam jest czysty Lisu i żadne szczeniaki nie będą na niego wymiotować, mowy nie ma. Startujemy. Odpalam silnik i tu niespodzianka. Śniadanie ląduje na zewnętrznym, Na szczęście były to kolana mojej żony. Nawet nie wiecie jak to się w tapicerkę wżera. A smrodu to przez tygodnie nie można usunąć. Na szczęście jak napisałem pomiędzy fotelami a Sroką występowała strefa demarkacyjna w postaci mojej żony. I to ona wyłapała całość wstępnie przetrawionej, muszę tu zaznaczyć markowej karmy. W sumie to nie ma strachu. W świecie perfum byłby to najmniej Chanell. W samochodzie rozszedł się specyficzny zapaszek tej perfumy. Patrzę do tyłu i pytam czyścisz się czy jedziemy dalej. Moje lepsze pół patrzy na mnie zza kurtyny wzbierających łez i z całym poświęceniem do jakiego tylko matka jest zdolna słodko odpowiada – Jedź już …rwa. No to jadę. Chwila gorączkowych poszukiwań na podłodze pozwoliła ujawnić plastikowy kubeczek. Cała głowa co prawda nie wlazła, ale pyszczek i owszem. Dobra nasza myślę jest pojemniczek nie będzie źle. Trzysta metrów dalej nastąpiła kolejna fala. Pojemniczek się skończył. Myślę sobie – To będzie diablo długa podróż. Chwila przerwy. Szybkie czyszczenie, opróżnianie pojemników i kieszeni i dalej w drogę. Po jakimś kilometrze i opróżnieniu dwóch kubeczków Sroce skończyła się twarda amunicja. Nastąpił okres ślinienia się i suchych (głupia nazwa bo nie mają nic wspólnego z suchością) wymiotów. Kubeczek regularnie napełniany zużył się po jakiś pięćdziesięciu kilometrach. Do domu w szlag daleko. Samochód tonie w ślinie. Lisu zaciekawiony co też się dzieje w dziale pasażerskim regularnie usiłuje przeleźć przez oparcie by zaznajomić się z obrzygańcem. 



Obrzyganiec na zmianę ślini się jest targany spazmami lub piszczy. Strefa demarkacyjna co chwila podaje nowe fakty co do stanu garderoby, która właśnie przemokła. Ja jadę autostradą, na której wszyscy postanowili jechać również. No zabawa na sto fajerek. Myślę sobie jak wrócę do domu to spalę prawo jazdy i samochód na dokładkę. Już nigdy nie wsiądę za kółko, na pewno nie w tym żygowozie. Ale nic to. Jestem dzielny, jestem twardy, jestem głodny ale na samą myśl o jedzeniu mam ochotę zabrudzić deskę rozdzielczą. Jedziemy więc dalej. Wesoło jest. Lisu coraz natarczywiej usiłuje przeforsować swoje prawa do jady w dziale pasażerskim, moja żona informuje mnie, że sweterek, w który radośnie śliniła się Sroka jest już przemoczony kompletnie, zresztą jej bielizna również. Żąda mojej bluzy. Jakieś tiry urządzają wyścigi przede mną z prędkością 60 km/h. To jest …rwa autostrada, a nie defilada z okazji święta Wojska Polskiego. No istny dom wariatów. A bluzy nie dam i koniec. Nikt nie będzie rzygał w moją ukochaną bluzę. Tę z Garfieldem. W końcu ciemną nocą dojechaliśmy do domu. Jesteśmy. Teraz czeka mnie już tylko trzyletnia terapia u psychoterapeuty i półroczna u psychiatry. Ale jesteśmy w domu. Cali, żywi, zmęczeni i zarzygani. Wysadzam Lisa niech chłopak odpocznie. To była dla niego trudna podróż. Jak ja go qrwa rozumiem. Wyciągamy Srokę. No jasne teraz nie chce wyjść. Bo przecież trzeba być asertywnym. W samochodzie źle. Na zewnątrz jeszcze gorzej. Udało się. Mamy przewagę siły i wagi. Zanosimy do domu. Zaznajom się ze swoim nowym domem maleńka. I tu proszę jakie to rezolutne, jakie ciekawskie, jakie wszędobylskie. Po chorobie lokomocyjnej śladu nie ma. Wszędzie wlezie, wszędzie naszcza, wszystko obwącha, wszystko zobaczy, wszystko oszczała jeszcze raz, wszystko chce poznać. Mądrusia jest. Następuje zapoznanie się z całą rodziną. Skoki, głaskanie, mizianie, smyranie w brzuszek no pełnia szczęścia. Dosłownie. 



Sroczka nie okazuje strachu, czy choćby niepokoju. Zadowolona, że świat przestał pędzić w nieznane bez jej udziału. Co więcej wszyscy dookoła składają należne jej hołdy. Poszedłem oczyścić auto. Moja córka udała się ze mną. Włożyła głowę do auta, zmarszczyła nosek i pełnym obrzydzenia głosem pyta. Tato co tu tak śmierdzi. Szczęście – odpowiedziałem. Nadeszła w końcu chwila, aby nowego domownika przedstawić Lisowi. Pamiętni reakcji na Joko jesteśmy czujni jak ważki. Dajemy do powąchania. W sumie Sroka zalatuje głównie treścią żołądkową więc nie ma strachu. Lisu nigdy rzygów nie ruszał. Obwąchał. Opatrzył. Trącił łapą. Pisk straszliwy, no lament jakby jej co najmniej dwie nogi urwało. I stracił zainteresowanie. Mój bohater. Sroka szybo się zaaklimatyzowała. Szybo zaakceptowała nowy dom, nowy teren, nowych domowników. No może z wyjątkiem koteczki. Okazało się, że jest faktycznie bardzo mądrą dziewczynką. Biega, skacze, wącha, skacze, poznaje świat, skacze, maltretuje Lisa, skacze, żre wszystko co jej się nawinie, skacze, jest przykładem radosnego, skaczącego dzieciństwa wciąż rzygającego w samochodzie. Patrząc z perspektywy czasu zastanawiam się czasami czy myśmy przypadkiem nie kupili źle umaszczonego kangura. Ale to już inna opowieść. 

Ja
Loki