Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą akita i pasja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą akita i pasja. Pokaż wszystkie posty

piątek, 8 czerwca 2018

Wakacje, psów będą wakacje!


Witam,

Dawno mnie nie było. Dzisiaj opiszę wyjazd na wakacje, a w naszym przypadku ferie zimowe, ale w sumie to to samo. Bo niby jaka różnica? Tu śnieg, tam deszcz, chyba wolę ten śnieg bo moczy jakby wolniej i można na nartach pojeździć. Fakt, że wodne też są, choć ciężko w lesie na wodnych poginać. To się prosi o wypadek, i w sumie o kaftan. Bo przyznacie, że to nie jest normalne. No wyobraźcie sobie: Ktoś śmiga w deszczu, na nartach wodnych po lesie… z Akitą na smyczy - pokój bez klamek. W każdym razie jedziemy na wczasy. Po pierwsze wyszukujemy ośrodek, który przyjmuje psy. W zasadzie nie „psy”, tylko „PSY”. Warto się upewnić, że właściciel dostrzega i rozumie różnice. Później wyjdzie, że nasz nie rozumiał różnicy. Warto wysłać wiadomość, że przyjeżdżamy z prawdziwymi psami. Prawdziwymi tzn. dużymi. Jak znam życie oni nawet tego nie przeczytają ale to gwarantuje nam podstawę do kłótni i ewentualnego odzysku kasy jakby Was pogonili. Bo myślę, że mogą Was pogonić. Ale sądy są dla wszystkich. Macie gwarancję, że poinformowaliście i kurde powinni choć przeczytać tę wiadomość. Przyjmijmy, że oni wiedzą z jakimi psami przyjedziemy. Tak, tak wiem, indyk też myślał, że w niedziele poogląda telewizję. aż nagle okazało się, że nie bardzo ma czym oglądać- jakby oczu brak. Tyle słowem wstępu.
Powiem Wam coś przezabawnego. Postanowiliśmy wyjechać na ferie zimowe. Wszyscy. Znaczy wszyscy, WSZYSCY! Kot nie jest wszyscy, więc został w domu z opiekunką, z którą miał romans i był bardzo niezadowolony z naszego powrotu. Ale przecież kot się nie liczy, jeśli człowiek ma cztery Akity. On ma tylko odroczony wyrok śmierci. Jedziemy. I tu zaczynają się problemy. Jak zmieścić cztery psy, dwoje dzieci, garderobę i nie mniej ważne, żonę. Ja prowadzę więc mam rezerwację miejsca. Zapowiada się ciężko, ale cóż wszyscy ponosimy jakieś wyrzeczenia. No ja nie ponoszę bo ja prowadzę. Nie będę nic ponosił. Do ciężkiej cholery, nie dość, że kręcę fajerą to jeszcze mam się ściskać z jakąś walizką? No proszę Was! Jadę, uważam na drogę i jeszcze mam walizkę na kolanach? Nie przesadzajmy. W takiej opcji nigdzie nie jedziemy. Pakujemy się, logistyka poziom mistrz. Z dodatkiem +5. Niektórzy zrozumieją. Tył, dwa psy z klatką oddzielającą trzecią klasę od drugiej. Druga klasa, dwójka dzieci z Falką, która tajemniczo przelazła z tyłu na przód. Mój prawy z czwartym psem pod nogami. Siedzimy. To co jedziemy? Mój prawy, znaczy moja żona patrzy na mnie z wyrazem niedowierzania w oczach:
- A walizki też weźmiemy? Pyta.
- Jakie walizki? Odpowiadam rzeczowo.
- No z ubraniami. Słyszę w odpowiedzi.
Hmm… Odpowiadam elokwentnie. Znaczy nie jadą jeszcze? Zadaję kluczowe pytanie.
W odpowiedzi słyszę coś co druzgocze mój plan logistyczny. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jakim trzeba być człowiekiem, aby tak zniszczyć samozadowolenie innego człowieka. Bo niby co? Jakieś kombinezony, rękawice, bielizna termoaktywna są ważniejsze od mojego dobrego samopoczucia?! Jak się okazuje są. Ja Was proszę przecież zapakowałem wszystko co jest ważne. W samochodzie są psy. Pozostali też są.
- Ale nie ma walizek.
- Jakich Qrwa walizek?
- No tych z ubraniami.
- A gdzie ja je niby mam włożyć?
- Do samochodu.
- Którego?
- Naszego.
- … Oki. Odpowiadam. Dzieci nie jedziecie.  Oznajmiam. Spoglądam do tyłu na te zawiedzone twarzyczki i widzę w nich wielki ? (znak zapytania). No dobra jedziecie, matka zostaje. W odpowiedzi słyszę: Chyba ty. Oki, nie mam opcji i muszę spakować walizki. I tu niespodzianka. Nikogo nie wyrzuciłem. Spakowałem walizki do samochodu, zaznaczam. Dajecie wiarę. Cztery psy, dwójka dzieci, żona i walizki z kombinezonami, ubraniami, bielizną. Do tego dwie klatki, znaczy kenele. I wszystko to w niewielkim Volvo V50. Wielkie brawa dla samochodu. I dla mnie, że to upchnąłem w nim. Jestem mistrzem pakowania. Zresztą powinienem zrobić zdjęcia. Nieczęsto widzi się dzieci siedzące do góry nogami w fotelikach. 

Wbrew obawom, sześciogodzinna podróż i 500 kilometrów mija bez przygód. Jeśli dać to do buchaltera to nie postawi na nas. Pomimo tego, udaje się. Docieramy do celu. Alleluja i do przodu. Kurde dojechaliśmy. Naprawdę jesteśmy na miejscu. Wszyscy, cali i zdrowi przynajmniej fizycznie bo poziom mojego zdrowia psychicznego po tej podróży znacznie się obniżył. Wysiadając z samochodu twierdziłem, że jestem wysoce szczęśliwym taboretem. Potem postanowiłem być krzesłem. Nobilitacja. Ale nie o moim zdrowiu psychicznym lub jego braku. Dojechaliśmy i to jest ważne. Wchodzimy do recepcji z dwoma psami bo przecież ośrodek toleruje psy. I tu pierwsza blacha- Pan za kontuarem oświadcza dobitnie tu nie można wprowadzać psów.



- Znaczy, jak to?
- No nie wolno.
- Ale zgadzacie się na psy.
- Ale nie tu.
- Znaczy w ośrodku można ale nie tu w ośrodku?
- Tak. Oniemiałem. Poprosiłem o instrukcję obsługi ośrodka.
- AAA! Nie w recepcji.
- Tak. I w pobliżu.
- Znaczy jak „w pobliżu”?
- Nie w budynku.
- Oki. Dobrze. Tolerujemy psy ale z daleka. Rozumiem. Wyprowadziłem psy na zewnątrz i trzymałem się drugiej strony ulicy. Nagle moja lepsza połowa, dla niewtajemniczonych moja żona wypada z recepcji i wrzeszczy. Oni nie chcą nas przyjąć z czterema psami. Niesamowite. W życiu nie widziałem hotelu, który przyjmie cztery wielkie psy mogące roznieść domek na strzępy. Ale robię dobrą minę do takiej gry jaka jest.
- Dlaczego? Pytam podstępnie.
- Bo oni myśleli, że mamy psy. 
- Ale napisałaś im, że mamy PSY?
- Tak.
- Przeczytali?
- Nie wiem. Kontaktują się z kierownikiem. Czekamy. Kierownik jak się okazało nie przeczytał wiadomości, że przyjadą PSY, a nie psy. I tu zaczęła się dyskusja. Bo my nie wiemy czy nic nie zniszczą? Są ubezpieczone. Ale zapach. Proszę Pana one są częściej kąpane od pana. Ale może nabrudzą? Posprzątam. Ale pogryzą kogoś. Kogo? No nie wiem, kogoś. To jak pogryzą to proszę przyjść. Ale śmierdzą. !!! zaniemówiłem. Że qrwa co?! Śmierdzą?!? Sam śmierdzisz szmaciarzu. Jeszcze raz powiesz, że moje psy śmierdzą a sam zaczniesz … padliną. Oki. Zwracacie to co zapłaciliśmy i, rozstajemy się w pokoju. Oczywiście po sądowej rozprawie. I tu już zaczynamy mówić po ludzku. No bo oni nie wiedzieli. Bo nie mieli pojęcia. Dobrze. Możemy zostać ale ponosimy odpowiedzialność za nasze psy. Cóż. Jak zawsze. Moje psy, moja odpowiedzialność. Zawsze. Koniec końców zostaliśmy. Oczywiście byliśmy przygotowani na to. Psy mieszkały w kenelach gdy zachodziła taka potrzeba. I nie mogło być mowy o jakiejkolwiek samowolce. Wszystko było ściśle kontrolowane. Mieszkamy. Kurde, przyjęli nas, nie wyrzucili. Z czterema psami no i dwójką dzieci.
Zostaliśmy. Domek niczego sobie. Na dole salon i kuchnia. U góry trzy sypialnie i łazienka. No pełen komfort. Zwierzaki miały zakaz opuszczania parteru. W naszym przypadku to nie problem. Nie chodzą po schodach, które mają dziury. Szkoda tylko, że zaufanie do nich mam jak do moich dzieci. Przez przypadek zniszczą co tylko im w łapy i zęby wpadnie. Mówię o moich dzieciach. Psy są raczej nieinwazyjne. Co więcej i dzieci i psy są ubezpieczone. Mają wykupione OC. Każdy rodzic, który wszedł z dziećmi do działu kryształów i ceramiki użytkowej szybko się uczy wykupowania OC na dzieci. Ja musiałem nauczyć się również OC na żonę. Nie to, że jest jak słoń. O co to, to nie. Tym bardziej dziwi, że zachowuje się jak Katrina. Mam już całą kolekcję aniołków „decapitate” pod tytułem „ale ja tylko dotknęłam”. Kiedyś otworze galerię osobliwości. I nazwę ją „Jak skutecznie uśmiercać anioły, demony, smoki, jednorożce i jednego gnoma”. Sukces gwarantowany. A wracając do tematu. Mieszkamy sobie w domku. Wszystkie psy z nami. Obsługa przez lornetki obserwuje czy psy nie jedzą zasłon. Jakoś im plastik nie podchodził. Zaczęły raz czy dwa i odpuściły. Rozpoczynamy ferie zimowe. Hurra. Udaliśmy się na stok. Wszyscy jesteśmy jeżdżący. Ale jak się okazało nasze Akity nie mają za grosz sportowego zacięcia. Po pierwsze nie będą jeździć na nartach. Po drugie nie będą chodzić kilometrów z góry. W głębokim śniegu. Będą się rozglądać ze szczytu i chodzić tam i ówdzie. Ale stary na dół to ty sam sobie dymaj. Raz spróbowałem i już nie próbuje. 

Po pierwsze. Narciarze. Nie ma to jak z dziką radością gonić za typem, który ucieka na nartach. Na szczęście gość zbyt wiele uwagi poświęcał psom, które usiłowały go dopaść niż drodze przed sobą. Dowiodłem, że to nie moja wina. Ma patrzeć przed siebie a nie za siebie. W końcu jedzie do przodu. Narty wstecznego nie mają. Jestem pewien, że siniaki w końcu zejdą, a blaszana płytka w czaszce tylko mu pomoże. Żartuję z tą płytką. Nie była blaszana, tylko tytanowa. Gość zmienił nicka na Internecie z MiekaFujara na RoboCop. To Cop od coparka.
To problem zleźć z dwoma psami po stoku. Radzę znaleźć trasę dla saneczkarzy. Jest mniej uczęszczana. Co więcej, saneczkarzy słychać z daleka. Drą ryje niemiłosiernie. Narciarze zjeżdżają w ponurym milczeniu. Można przytrzymać psy i nie wpaść pod rozpędzony drewniany bolid. Kiedy już zejdziemy ze stoku dopada nas nagła myśl. Nigdy więcej! Naprawdę nawet świetnie ułożone psy mogą się nie powstrzymać. Wrzeszczący drewniany pojazd, lub milczący narciarski uciekinier. Na lodzie trudno zachować równowagę. A kto nie był ciągnięty przez zaspy, kiedy dwie dorosłe Akity są w trybie pościgu nie wie co traci. A traci głównie zęby. Więc zalecam rozwagę i protetyka w rozsądnych cenach.  Tyle o wyczynach na stoku. Już nie seplenię. I nigdy więcej nie będą mnie bolały jedynki. Jakiś profit jest. Zrezygnowaliśmy więc z wycieczek po stoku. Przerzuciliśmy się na wycieczki wspinaczkowe. Do dzisiaj nie wybaczyłem mojej żonie. Wyobraźcie sobie. Śnieg po pas. Zamarznięty. Dzieci, psy idą po nim jak po drodze. Ja ważę niestety nieco więcej, więc idę jak lodołamacz. Niestety nie mam napędu atomowego. A na alkoholu mogę jechać tylko wieczorami gdy nigdzie nie chodzimy. Kurde. Jak iść? Pani prezes, jak iść? Najlepiej za Tobą słyszę w odpowiedzi. 

Idę więc. Bo co ja nie dam rady. Toruję drogę. Przedzieram się. Przed oczami mam scenę z „Władcy Pierścieni” gdy drużyna przedzierała się przez śniegi na przełęczy. Jestem jak Aragorn i Boromir w jednym. Psy latają każdy w inną stronę. Bo niby dlaczego iść do przodu. A trzymam trzy na smyczy. Wyobraźcie to sobie. Jedna ręka w prawo, druga w lewo. Ja po pas w śniegu. Za mną dzieci płaczą czy już wracamy. Jeszcze dalej żona idąca w wygodnym kilwaterze zachęca „Do szczytu już tylko półtora kilometra”. Wakacje moich marzeń. Kurde ja nawet na autobus nie biegnę, wolę poczekać na następny. Nagle moim oczom ukazuje się światełko nadziei. Z naprzeciwka nadjeżdża skuter śnieżny. Patrzę z zazdrością i mordem o oczach. Ale nie. Odpuszczam. To myśliwi i każdy ma więcej broni palnej niż ja kiedykolwiek trzymałem w dłoniach. Atakowanie w celu zaboru skuteru mogłoby się skończyć wybitnie niefortunnie. W końcu docieramy na szczyt. Padamy na twarz w głęboki śnieg. Jak co poniektóre postaci wysiadające z samolotu. Całujemy upragniony cel wędrówki. Z niepochamowanej radości robimy aniołki w śniegu, śmiejemy się, niektórzy modlą się ze szczęścia. Nasza Gehenna dobiegła końca. Teraz już tylko utartym szlakiem do dołu. 


Niestety. Z tyłu słodki ja żyletka oblana miodem głos oświadcza. – A może zejdziemy tamtędy? Tam jeszcze nikt nie szedł! – Mam nadzieję, że do roztopów nikt jej nie znalazł. Wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Jakoś tak nam lżej na sercu iść z górki. Cóż nasza wina. Pod metrowym śniegiem kryje się lód z roztopów. Chwila zapomnienia by podziewać dziewiczą naturę kosztuje kolejne siniaki. Na szczęście jedynki stanowią już z tylko bolesne wspomnienie, nawet krwawić przestało. I tak dzień za dniem. W sumie to wszyscy byliśmy zadowoleni. W końcu moja żona wyraziła się w tym względzie bardzo jasno. Przeżyliśmy dziewięć dni w górach. Z czwórką psów i dwójką dzieci. W ośrodku, który pod pojęciem psa rozumie zatuczoną świnkę morską. Codziennie przedzierając się przez zaspy. Psy były przeszczęśliwe. Dzieci mniej. Ja uważam ten wyjazd za niesamowity sukces logistyczny. Ale daliśmy radę. Znaczy? Można! Wiem, że większość z Was wzdraga się przed takim wyjazdem. Nawet z jednym psem. Ale na litość, przecież ten pies jest częścią Waszej rodziny. Może więc warto wykazać się odrobiną przedsiębiorczości i uporu. Coraz więcej ośrodków oferuje się, że można z psem. Są odpowiednie strony i portale. I może na upragnione wakacje, ferie wybierzecie się z psiakiem. W końcu wy będziecie razem. A on? 

piątek, 3 listopada 2017

Veni, Vidi, Vici EDS 2017 Kiev -Happy End



Dzień trzeci. Żadnych wystaw. Wszyscy mamy wolne. Czas na wakacje i związane z nimi atrakcje. Zwiedzanie. Trwa długi weekend. Centrum miasta wyłączone z ruchu. 9/10 miejscowej armii stoi na Majdanie i się prezentuje. Reszta zapewne stoi na warsztacie. Wojna wojną, ale na paradzie trzeba pokazać jakiś czołg. Więc decyzja podjęta, kobyłka u płotu, klamka zapadła i takie tam. Idziemy zwiedzać. Samochodem przemieściliśmy się do centrum. Znanego nam z poprzednich wyjazdów. Zaparkowaliśmy zgodnie z miejscowym zwyczajem na zakazie. Wypakowaliśmy psy i ruszamy w miasto. Łazimy po ośrodku turystycznym i kulturalnym, podziwiamy czołg, amfibię, wyrzutnie rakiet i inne takie. 

 
Dookoła dzieciów jak mrówków, chyba wszystkie miejscowe przedszkola wypuściły przybytek na Majdan. Każda z tych dziecin widzi puchatego mordercę i nic, tylko by się przytulała. Już mieliśmy zamiar zrezygnować ze zwiedzenia w celu uniknięcia zaduszenia psów, tymi małymi, lepkimi rączkami gdy! I tu niespodzianka, zresztą jakże miła. Rodzice są tak zadziwieni tym, że prowadzamy psy na smyczy i to w mieście, że momentalnie stajemy się atrakcją turystyczną. Jednak wszyscy zanim dopuszczą dzieci do psów grzecznie pytają, czy można i…, i tu zaskoczenie. Ile to kosztuje. Wydają się zaskoczeni odpowiedzią, że to gratis. Ludzie chcieli płacić za zdjęcia z naszymi psami. Niesamowite. Spacerowaliśmy po Majdanie kilka godzin. Wspaniała lekcja socjalizacji dla psiaków. Jedna obserwacja- Kijowianie nie trzymają chyba psów w celach rekreacyjnych. Bo ludzi, których widzieliśmy z psami łatwo zakwalifikowaliśmy jako wystawowiczów. Miejscowych z psami nie widzieliśmy. Widzieliśmy wszystko, wiemy już wszystko, psy zmęczone jak diabli. Poszły spać, kiedy tylko weszliśmy do pokoju. Dzieci śpią więc postanowiliśmy chwilę poimprezować. W końcu to też urlop, nie tylko wystawy. Udałem się więc byłem na zaprzyjaźniony „Shell”. Żadne wyjście nie mogło się obyć bez psów, zabrałem Lisa i Rudą. Bo świetnie wyglądają razem. A z poprzednich doświadczeń wiem jakie wrażenie wywierają na obsłudze stacji. Więc poszedłem z psami na stację. I tu dzwon. Wypadł do mnie pan ochroniarz i mówi, że z sobakami nie lzia. Znaczy, jak to nie można? - pytam grzecznie. Wczoraj można a dzisiaj nie. Tu musiałem wysłuchać wykładu o tym, że nigdy nie można. Nie tylko dzisiaj, ale i wczoraj i przedwczoraj. Nie wyprowadzałem pana ochroniarza z błędu jak bardzo się myli i jak bardzo można, gdy go nie ma. Dlatego tłumaczę mu, że ja tylko po hot-dogi i coś do picia. On mi na to, że z psem nie tylko hot-doga ale i paliwa nie dostanę. Ale ja nie chcę paliwa, nie takiego ale jak to? To po jaką cholerę na stację przyszedłem? Odniosłem wrażenie, że rozmowa zmierza w kierunku, którego nie chcę kontynuować. Miałem wrócić z hot-dogami i flaszką, a nie 10 litrami benzyny w kanistrze. Oki-zmiana taktyki. Tłumaczę ochroniarzowi co ma dla mnie nabyć, kiedy ja będę trzymał psy na zewnątrz. Ciężko było, ale dałem radę. Sięgam do kieszeni i… ha tu niespodzianka. Gotówki nie mam. Tylko karta. No przecież nie dam jakiemuś twardogłowemu ochroniarzowi pinu do karty. Nie no szlag. Miałem wrócić po 20 minutach, a tu już godzina mija. Choroszo mówię wpadając na pomysł godzien ostatecznego rozwiązania. Dzierży. Mówię i podaję ochroniarzowi dwie smycze. Na końcu każdej siedzi znudzona, ruda Akita. Ochroniarz zdębiał. Nie dałem mu czasu na reakcję i wszedłem na stację. Super. Cel osiągnięty. Nabywam hot-dogi, napoje, gadam z obsługą. W końcu do mnie dotarło, że obsługa kieruje spojrzenia gdzieś za moje plecy. Kojarzenie miałem wolne, więc chwilę to trwało. Odwracam się i co widzę. W drzwiach stoi jak słup soli ochroniarz. Ani drgnie. Ręce trzyma złożone jak do modlitwy. Pewnie nawet żarliwie się modlił. Lisu siedzi plecami do drzwi, a Ruda uśmiechniętym pyskiem do wnętrza stacji. Przed Lisem kolejka ludzi chcących zatankować. Na oko z siedem osób. Przed Rudą trzy osoby, które były na stacji w chwili gdy udało mi się na nią wtargnąć. Wszyscy grzecznie stoją w kolejeczkach i czekają aż ogarnę swoje sprawy i raczę zabrać psy z przejścia. Ochroniarz wyglądał jakby bardzo żałował swego uporu. Z natury jestem miłosierny więc odwróciłem się do obsługi i przeprosiłem za kłopot. Po czym poszedłem dobrać do zakupów jeszcze chipsy. Niby nie miałem żadnych kupować, ale nie mogłem się oprzeć. Zapłaciłem, odebrałem psy od ochroniarza, który nagle odkrył, że jest człowiekiem głęboko wierzącym. I udałem się do hotelu. Z drugiej strony podziwiam żelazne opanowanie tego ochroniarza. Pomimo tego, że zapewne bał się jak diabli, nie wypuścił smyczy z dłoni i nie uciekł z wrzaskiem. Maładziec. Nadszedł ostatni dzień wystaw. To na co wszyscy czekaliśmy. EDS 2017. 

Wystawa jak już pisałem ogarnięta w całej rozciągłości. Pod względem organizacyjnym nic do zarzucenia, no może parę szczegółów. Nie warto o nich wspominać. Nie psujmy wrażenia. Sędzia wyrąbany w kosmos pod względem kompetencji. Japończyk. Pełen szacun. On nie chciał oglądać handlera. Dwa razy dostałem po łapach usiłując zwrócić uwagę Rudej. On oglądał, obchodził, mierzył, zaglądał w zęby i oczy. Oceniał wyraz, wygląd, szatę i charakter. Tak profesjonalnej oceny nigdy nie doświadczyłem. Ruda 3 miejsce. 

Myślałem, że się popłaczę ze szczęścia. Lisu. O tu stawka poszła w górę tak wysoko, że aż,aż! Stawka, że nie mieści się na ringu. I 3 miejsce w Europie! Popłakaliśmy się. Tak szczęśliwi jeszcze nigdy nie byliśmy. 



Ale szczęście zawsze ma swój koniec. Nadszedł straszny moment wyjazdu. Trzeba załatwić dokumenty do wyjazdu. Staję więc w ogonku z paszportami. Po jedynych 45 minutach dotarłem do biureczka. Gadka szmatka. Ale do rzeczy. Czy mam opłaconą taksę za wydanie decyzji administracyjnej? Co mam? Znaczy, że gdzie to trzeba zapłacić. Proszę się nie martwić, potrwa to tylko chwilę, pójdzie pan do bloku B gdzie jest oddział banku i tam zapłaci pan. Następnie pan wróci i ja panu dam decyzję, oświadczenia, pieczątkę w paszportach. Z tym wszystkim uda się pan do biureczka obok. I Tam szybciutko wydadzą panu międzynarodowy certyfikat na wyjazd. Spojrzałem w bok. Kolejeczka niknęła mi z oczu za horyzontem. Na oko z tysiąc osób. I ciągle dochodzą. Włos zjeżył mi się na głowie. Myślę sobie. Muszę się śpieszyć, kolejka wciąż rośnie. Biegnę do oddziału banku. Na litość. Co za szczęście. Kolejka jedyne dwadzieścia trzy osoby. Kurde przynajmniej tu szybko pójdzie. Godzinę później odnalazła mnie żona z zapytaniem co ja qrwa robię i gdzie jestem. Rzeczowo wyjaśniłem, że pani w okienku inkasuje 50 łachów za opłatę administracyjną. Nie wiadomo, dlaczego obsługa jednej osoby zajmuje jej 15 minut. A teraz się zmęczyła i ma półgodzinną przerwę. Jeśli z przepracowania nie dostanie zawału, wylewu lub udaru, to za kwadrans podejmie czynności służbowe. Widząc wyraz kompletnego niezrozumienia na fizjonomii mojej żony, począłem wdawać się w zawiłe tłumaczenia na temat różnych kolejek, które jeszcze mnie czekają. Ponadto wytłumaczyłem, że z biureczka nr 3, które było pierwsze, muszę się udać do okienka 1, drugiego w kolejności. Następnie tylko biureczko 7, z niego do boksu 4 i już tylko biureczka 5 i 2. I jesteśmy w domu. Znaczy możemy rozpocząć powrót. Moja żona jak zwykle pragmatyczna, zadała jedno pytanie. To znaczy za ile będziemy mogli wyjechać. Wyższa matematyka nie jest mi obca, więc momentalnie, korzystając z palców u rąk i nóg obliczyłem. Za 14 godzin startujemy. Hmmm… oświadczyła moja światła małżonka. Pierdol to. Oświadczyła treściwie. Będziemy się martwić później. 


Nawet z miejsca Lisa się tak nie cieszyłem, jak z możliwości opuszczenia kolejki. I już zmierzamy w kierunku granicy. Pejzaże znane i rozpoznawalne. Każda sekunda przybliża nas do domu. I w końcu, na horyzoncie, w zapadającym zmierzchu ukazuje się upragnione przejście graniczne. Kolejka do przejścia liczy może ze 300 metrów. Błahostka. Niepokojący jest jedynie widok ludzi rozłożonych w niej jak na pikniku. Stoły zastawione kolacją, krzesełka, kocyki piknikowe. I najważniejsze. Przez pół godziny kolejka nawet nie drgnęła. Patrzę na lewo i tam jakieś samochody mkną w kierunku upragnionego przejścia. Dalej widzę wielką konstrukcję, pod którą przejechaliśmy podczas wjazdu. Na szczycie napis, którego w drodze na wystawę nie widziałem. Oświadcza, że cała Ukraina walczy z korupcją i mówi jej jedno stanowcze NIE. Postanowiliśmy rozejrzeć się w sytuacji. Zasięgnąłem języka na początku kolejki. Okazało się, że kolejka porusza się w tempie 1 samochodu na kwadrans. Pan, który był w kolejce u samego szczytu oświadczył, że czeka już 8 godzin. Jeszcze tylko godzina i przejedzie. Jak wspomniałem wcześniej po lewej był pas ruchu, gdzie samochody przejeżdżały zadziwiająco szybko. Zapytałem o niego mego interlokutora. Oświadczył, że to pas płatny. Jak płatny? Pytam. Ano widzisz ten samochód? To nie samochód, oświadczam. To radiowóz. No właśnie. Odparł. Następnie wyjaśnił mi zasady korzystania z niego. Spojrzałem tęsknym wzrokiem na wielki napis o walce z korupcją. Ha. Kapitalizm pomyślałem. Wróciłem do naszego pojazdu i po podliczeniu zasobów finansowych wyszło, że stać nas na pas szybkiego ruchu. Zaznaczam, że brały w tym udział trzy różne waluty. Wiecie taka bramka na autostradzie, mocno international. Tylko droższa. Z niemałym trudem, cofając w kolejce dostaliśmy się na tenże upragniony pas. Nie będę opisywał komu i ile. Jeśli jechaliście lub będziecie jechać sami się dowiecie. Powiem tylko, że działa. Można przekroczyć granicę w dwadzieścia minut. Od momentu opłacenia minęło może czterdzieści minut i staliśmy na ostatniej bramce czekając na weterynarza. W tę stronę się znalazł. Pewnie od początku siedział na tej stronie przejścia. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się znikąd. Następnie tłumaczył mi zawile jakich dokumentów potrzebuję do przekroczenia granicy z psami. No te dokumenty, które wydawano w Kijowie. Na moje oświadczenie, że ich nie posiadam zafrasował się bardzo szczerze. Ooo… oświadczył kompetentnie. To niedobrze. Ale przecież Pan mi może je wystawić na podstawie dokumentów, które posiadam. Odparłem rezolutnie. Zmarszczył się. Najwidoczniej nie wiedział z kim tańczy. Ale to potrwa wiele godzin. Odbił piłeczkę. Kurwa. Szach i mat. Jak mam dyskutować z wieloma godzinami wystawiania decyzji. Olśnienie nadeszło w błysku euro. Okazało się, że miejscowa „Strefa mroku” potrafi przyśpieszać czas. Niesamowite. Pieczątka pojawiła się na mojej deklaracji celnej momentalnie. Przejechanie Polskiego przejścia granicznego odbyło się momentalne. I w końcu dotarliśmy do domu.

sobota, 9 września 2017

European Dog Show 2017 czyli wielka wyprawa!



VOL. 1
Wróciliśmy, żyjemy więc będziemy opowiadać ku przestrodze i dla potomności może nie o stricte Akitach, ale o niecodziennym wyjeździe na pewną wystawę. Bo jak się nie podzielę tą przygodą to mnie chyba jakiś udar trafi. No coś tak niesamowitego trafia się raz w życiu. Nie żartuję. Od kiedy zapadła decyzja o naszym udziale w tym przedsięwzięciu czułem się jakbym brał udział w filmie Barei. Jak się zapewne domyślacie piszę o Euro Dog Show 2017, organizowanym na Ukrainie, w Kijowie. To takie ościenne państewko w stanie wojny, które kiedyś było naszą rubieżą. Dzisiaj już nie jest i nie wychodzi im to na zdrowie. Ale nie o układach polityczno/historycznych, cokolwiek bym prywatnie nie sądził na ten temat. Otóż pewnego pięknego wiosennego wieczoru zapadła brzemienna w skutki decyzja. Jedziemy! Ha! Bo co my nie pojedziemy? Jak nie my to kto? No w sumie wszyscy inni, ale przecież nie o to chodzi. To EuroDS i takie tam. Przecież wypada być, chcemy zobaczyć i w ogóle. No dobra. OK. Skoro trzeba to trzeba. Decyzja podjęta, kobyłka u płotu, klamka zapadła, baba z wozu i różne takie. Zgłaszamy psy. Pierwsze pytanie, które? Jak to, które. Wszystkie. Nasze i może jeszcze ze dwa sąsiada. Niby Akit nie ma, ale jak się przystrzyże i ufarbuje to może ujdą za Leonbrgery Akicie Osowieckie.  Że niby taka hodowla wielka, postępowa i rozwojowa. Ale system nie przyjął dodatkowych psów. Nie wiem dlaczego. Takie ładne i rude. A, że większe od sędziego? To wina dzisiejszej diety, sterydów w karmach, złych filmów i brutalnych gier wideo. No młodzież dzisiaj taka wyrośnięta. Cóż pewnie chodziło o Osowiecką, że niby za mała dziurka na mapie coby światowa Ukraina wiedziała o jej istnieniu. Ale nie poddajemy się. Po wnikliwym przestudiowaniu systemu rejestracji zgłoszeń w języku rodzimym wystawie, następnie w międzynarodowym, były dostępne również krzaczki wschodnie, które jednak nic nam nie powiedziały, doszliśmy do wniosku, że jesteśmy gotowi dokonać karkołomnej czynności zgłoszenia. Jam tego dokonywał, albowiem jestem osobą światową o dużej wiedzy w temacie zgłoszeń. Wpisałem wszystko co było wymagane. Numer chip, imię i nazwisko, przydomek hodowlany, rozmiar stopy, umaszczenie, preferencje żywieniowe, adres, ulubiony kolor sąsiadki mieszkającej trzy domy dalej, jeszcze dokładniejszy adres (był tu pewien problem, albowiem nie wiem jak w jednorodzinnym umieścić numer mieszkania, oczywiście niezbędnie wymagany), preferencje żywieniowe sąsiada mieszkającego w równoległym domu trzy ulice w prawo patrząc od równoleżnika 0 i takie tam nieistotne szczegóły. Ale jestem twardy, więc przebrnąłem przez formularz. Nastąpił nieuchronny moment płatności. Zapłaciłem. Bolało. Dumny i blady położyłem się spać po zaledwie 7 godzinach dokonywania prostej rejestracji.


Następnego dnia miałem potwierdzenie rzetelnego i wielogodzinnego zgłoszenia jak również zainkasowania płatności. Również niebagatelnej. Płatności dokonałem kartą MasterCard i pewnie dlatego kilka dni później moja mina była bezcenna. Otóż organizatorzy przypomnieli mi, iż podczas mojej płatności zapomniałem zapłacić. Hmm, myślę sobie późno było może i czegoś nie kliknąłem. Sprawdzam historię konta. Płatność poszła. Pobrałem potwierdzenie i z krótkim tłumaczeniem, że musiała zajść jakaś pomyłka przesłaliśmy organizatorom. Otrzymaliśmy uprzejmą odpowiedź, że istotnie wszystko jest jak powinno być, i że nie mamy się czym martwić albowiem ALL IS DONE. Super. Trzy dni później ponownie zgłasza się do nas organizator, z prośbą o uregulowanie płatności. !!!. Ale, że jak to tak. Dzwonię więc do banku z awanturką. Tam mi jasno i klarownie wytłumaczono, że po pierwsze proszę nie krzyczeć, a po drugie Ukraina kasę wzięła. I, że proszę się z nimi dogadywać. Szlag. Najlepiej po seczuańsku bo oni ani ludzkiego ani angielskiego nie panimają. Zresztą po rusku też nie kumają, choć posługują się ich alfabetem. Cała przepychanka trwała przez kilka miesięcy. Zdążyłem zapaść na wrzody żołądka z przerzutami na wycięty wyrostek robaczkowy. W pewnej chwili odkryłem, że cierpię na zaawansowaną depresje, odmiana czarna, że siedzę w koronie naszego tulipanowca i rozważam udźwig konarów. W dłoni trzymam sznur. Tulipanowiec jako drzewo szczególnie współczulne momentalnie wyłysiał był z liści i do dziś straszy gołymi gałęziami. Na dowód mogę zamieścić zdjęcie. Moja żona natomiast z tego wszystkiego zapadła na wysoce zjadliwą odmianę choroby znanej z wieków średnich, a wdzięcznie zwanej kurwicą. Choć jak się zastanowić to chyba była cholera. Zresztą nieważne. Charakteryzowało się to tym, że gdy wypowiadała się o organizatorach EDS 2017, to wpadała w szczególnie kwiecisty słowotok. No majstersztyk sztuki oratorskiej. Bo przez kilkanaście minut używając jedynie słów obelżywych i powszechnie uznanych za wulgarne potrafiła opisywać organizatorów, ich matki, ojców, bliższą i dalszą rodzinę oraz kazirodcze stosunki panujące pomiędzy nimi. Nierzadko włączając w to urządzenia małego AGD oraz owoce i warzywa. Nasza walka z EDS trwała długo i była zażarta, korespondencja liczy kilkaset stron wydruków milowych i zaangażowane w nią było MSZ, kuria papieska oraz Towarzystwo Przyjaciół Origami na Ukrainie. Za sprawą naszych psów doszło do pojednania papistów z prawosławnymi i zawieszenia broni na Krymie, jak również opracowania papierowego sedesu, ze spłuczką, działającego. Ale zgłosić psów się nie udało. Dopiero moja niezastąpiona żona przez znajomą hodowczynię z Ukrainy zdołała zdobyć karty zgłoszeń, nadal niezgłoszonych psów. Niestety było już za późno abyśmy zdołali zgłosić Pary Hodowlane. 


Jak się okazuje, dokumentacja wymagana do wyjazdu zza wschodnią granicę obejmuje dużo więcej. Pomijając badanie weterynaryjne ważne 48h oraz zdjęcia w paszportach psich, do przekroczenia granicy potrzebne jest świadectwo zdrowia wydane przez Powiatową Inspekcję Weterynaryjną. Cóż, przygotowany na schody zadzwoniłem. Moja PIW znajduje się w Pruszkowie. Muszę powiedzieć, że obsługa jest rzeczowa, kompetentna i znająca się na tematyce. Zostałem umówiony na konkretny dzień i godzinę. Powiedziano mi co muszę posiadać. Całą sprawę załatwiono w pół godziny. No nic tylko polecać. Tego to się nie spodziewałem. Byłem tak zaskoczony, że wychodząc nadal miałem niedowierzająco otwartą gębę. Ponadto rzecz, która zwie się miareczkowaniem a co jest w rzeczywistości pomiarem ilości przeciwciał we krwi po szczepieniu na wściekliznę. Wynik musi być większy niż 0,5. Samo to trwa ze dwa miesiące. Znaczy wynik elektroniczny przychodzi w miarę szybko, bo już po dwóch tygodniach. Niestety certyfikat papierowy otrzymuje się najwcześniej po sześciu tygodniach. Bo z Niemców jedzie. Moje stado zostało przebadane z należytym wyprzedzeniem, jak na odpowiedzialnego wystawcę przystało. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy się dowiedziałem, że Lisu jak najbardziej, Sroka Super, Ruda yyy coś nie wyszło i trzeba powtórzyć. AAAAA to się nie dzieje. Do wystawy miesiąc. A ta pokraka mała i czerwona, choć jakże piękna i kochana nie ma miareczkowania. Na gwałt nowe badanie trzeba zrobić. Cóż. Wynik papierowy nie przyszedł do dzisiaj. Miareczkowanie w paszporcie zostało oparte o elektroniczny wynik przesłany z laboratorium na jeden dzień przed wyjazdem. 

No rzutem na taśmę. W międzyczasie gdzieś odezwał się nasz hotel. Ponoć wszystko jest w porządku i psy są przyjmowane bez problemu. Śpieszą jedynie donieść, że psy do 3 kg. Do kurwa ilu??? Ludzie. Takich psów nie ma! A jak są, to to nie są psy. Psy nie ważą do 3 kg. Tyle to waży zapasiona świnka morska albo kurczak rasy brojler. Więc korespondencja z hotelem. Tym zajmowała się moja rozsądna żona. Wytłumaczyła państwu w hotelu, że istotnie posiadamy zwierzęta. Istotnie waż nieco więcej niż 3 kg. A tak właściwie to są chomiki, ale ostatnio nieco przesadziły z ziarnami. No wiedzą państwo te zboża Emo i pestycydy i jeszcze efekt cieplarniany. No utyło im się odrobinę. Oni, że wszystko rozumieją, że nie ma sprawy, że przyjeżdżajcie. Trzeba tylko nieco dopłacić. Nieco to znaczy, ile? liczycie od kilograma powyżej trzech? Nie, jednorazowo za pso-chomika. A wiela tego będzie? No tyle i tyle. Ufff ważne, że przyjmą. Ale można by zaznaczyć to na początku, a nie na dwa tygodnie przed wystawą. Zwłaszcza, że rezerwacja robiona 3 miesiące temu. No cyrk i wojna jakaś. Koniec, końców zapakowaliśmy się w samochód i jedziemy. Transport też nieco cudacznie wyglądał. Pojazd do największych nie należy. A w nim jakieś bagaże, psy, klatki, psy, moja żona, psy, kanapek jak na wyprawę siedmiodniową do miejsca, gdzie supermarketu nie uświadczysz, co więcej powszechnie znany jest fakt braku żywności. No istny festyn, tyle że mobilny. Dojechaliśmy do granicy. Stanęliśmy i podziwiamy. Niby nie ma na co patrzeć, bo noc ciemna choć oko wykol. Trzeci stopień zasilania i latarnie nie świecą. Ale podziwiać warto. Pewne rzeczy zobaczyć można tylko tutaj i nigdzie indziej. Kolejka idzie dość sprawnie. Co więcej jest specjalnie wyznaczona bramka oznakowana jako tylko dla obywateli UE. Trzy pojazdy przed nami. No i o co tym wszystkim czarnowidzom chodziło. Jakie godziny stania, jakie koszmarne kolejki. Przecież to potrwa chwilę. I faktyczne. Celnik wzywa. Kontrola paszportowa, odprawa celna. O widzę, że mają państwo pieski. Postanowiłem grać światowca co to na niejednej granicy już paszport zgubił i dalej w deseń lekko wiejski. Ano mamy. Jakie ładne. Ano ładne. No to proszę otworzyć bagażnik. Ano otworzę tylko proszę przytrzymać jakby chciały uciec. Następuje chwila nieoznaczoności i konsternacji. Aaa groźne one? Ano groźne. Znaczy gryzą? Ano mogą. Eee to chyba nie ma potrzeby otwierać! Nie no co pan, otworzę. Nie, nie trzeba. Oj tam, oj tam tylko pan łapie tego dużego, bo po pana stronie wyskoczy. NIE TRZEBA OTWIERAĆ! Serio - zdziwiłem się teatralnie. Oskara mam w kieszeni, ach ten JA. Musiałem jeszcze pokazać psie paszporty. Bez prezentacji psów rzecz jasna. Szczególnie bez pokazywania psów. Wszyscy dziwnie na to nalegali. Nawet moje szczere zapewnienia, że przecież na wystawę jedziemy i wyglądają szczególnie ładnie nikogo nie przekonały. I Już jesteśmy za granicą. I tu się zaczął trzeci świat.


 Dopiero teraz zrozumiałem o czym mówili, że stać trzeba godzinami. Jezdnia długa, że końca nie widać. Upchana samochodami tak, że gdyby było to możliwe piętrowo by się ustawiali. Idź szukać weta. To moja żona, wybitny specjalista w sprawie przekraczania granicy krajów byłego bloku ZSRR. Nie będę się kłócił. Biorę dokumenty i idę szukać. Trzecia w nocy, a ja kilkaset metrów dalej dogaduje się ze strażnikiem granicznym w kwestii gdzie znajdę wetwracia. Celnik wyraz twarzy miał tylko nieco inteligentniejszy od słupka, o który się opierał. Ale wykazał szczególne zainteresowanie moim problemem. Wylewnie i drobiazgowo wyjaśnił mi, zapewne w języku uzbekistańskim, bo ni cholery nie zrozumiałem, że jak się dalej będę pchał w przejście graniczne to po łbie dostanę. Słów nie rozumiałem, ale gesty i owszem. Zaprałem moje dokumenty i wróciłem w noc do samochodu. I co już załatwiłeś. Pyta żywo zainteresowana moja współhodowczyni. Znaczy co? Gram idiotę. Gówno. Słyszę w odpowiedzi. A to tak. Tam jest ubikacja. Lekarza. Załatwiłeś pieczątkę od weta? Nie. To idź i załatw. Bo na stronie pisali, że trzeba od razu do weta iść po pieczątkę. Więc tłumaczę, że jesteśmy na pasie demarkacyjnym i do granicy to jeszcze ze trzysta metrów kolejki. I jak dojedziemy to poszukam weta. No dobra to gdzie ta toaleta. Jaka toaleta, aż mnie w fotel wbiła tak nagła zmiana tematu. No ta, w której byłeś. Ręce mi opadły.
Po jakichś trzech godzinach dotarliśmy do szlabanu. Podniósł się. Przekroczyliśmy pas ziemi niczyjej. Znaleźliśmy się na terenie Ukrainy. Opuściliśmy cywilizację. Cyrk trwał nadal, tyle, że teraz w cyrylicy. Cdn…