Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą akita. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą akita. Pokaż wszystkie posty

środa, 27 czerwca 2018

Psać czy nie psać z psem.



Witam.
Pojedziemy anagramem. Muszę przyznać, że całkiem zgrabny. Nawet jeśli to moja żona wymyśliła. Dzisiaj chciałbym opowiedzieć o psie w łóżku. Dawno, dawno temu, uważałem, że pies w łóżku nie idzie w parze z wyspaniem. Właściwie to nadal tak uważam… chyba. Ale odmieniła się sytuacja. W chwili obecnej mam piesa w łóżku każdej nocy. I hmmm… nadal tego nie lubię. Wytłumaczę to później, wtedy zrozumiecie. Ale od początku. Kiedy zostałem dumnym opiekunem mojego pierwszego Akity, w mojej głowie funkcjonował pogląd, że dla psa nie ma miejsca w łóżku, na kanapie, właściwie wszędzie tam, gdzie on chciał wleźć, a ja leżałem, siedziałem czy spałem. Musiałem dojrzeć do zmiany decyzji. Musiałem również zdać sobie sprawę z tego, że nie ma nic zdrożnego w psie na kanapie zwłaszcza jeżeli sam go tam zaproszę. Właściwie pod warunkiem, że go tam zaproszę. Jak już wspomniałem najsampierw nie pozwalałem żadnemu z moich psów wchodzić na kanapę, a co dopiero do łóżka. Niestety moja żona ma odmienne zdanie w tej kwestii. A cała sytuacja wyglądała następująco:
Leżę sobie na kanapie. Moje psy leżą obok na ziemi, zaznaczam. Wychodzę z pokoju pełen spokoju o moje miejsce, wracam i co widzę? Kanapa cała zapsiona. Wtedy jeszcze miałem tylko dwa psy. Niestety to wystarczyło, żeby zapsić całą kanapę. Stoję porażony zdumieniem, niewiarą i jeszcze większym zdumieniem. Jak to? Przecież one nigdy na kanapę nie właziły. Dlaczego zaczęły. Tracę pozycję? Rzucają mi wyzwanie? Mamy się … hmm … gryźć?
- Wypad z baru. Znaczy spadać z kanapy. Widzę niebotyczne zdziwienie w ich skośnych oczkach: Ale dlaczego? Zlazły obrażone. Myślę sobie, że przecież nigdy nie było przyzwolenia na kanapo-leżenie. Stan taki trwał kilka dni. Aż pewnego dnia wchodząc niespodziewanie do salonu zastałem widok, który powalił mnie na kolana. Moja wielce szanowna małżonka leży na kanapie opatulona w psy. Stoję i analizuję. Moje myśli galopują jak stado mustangów z rozwianymi ogonami i ogniem w oczach. Chwilę porozkoszowałem się tą wizją gdyż nie należy rezygnować z dobrych porównań. Żonka ogląda telewizję nieświadoma obecności swojej nemezis. Psieski natomiast, mające nieco więcej instynktu samozachowawczego zaczęły chyłkiem uchodzić z kanapy. Nie sposób opisać oburzenia mojej połowicy na taką rejteradę. „Ej” zakrzyknęła oburzona. Psy dały dyla. Mądre są. Stoję z tyłu i patrzę jak moje „lepsze” pół pertraktuje powrót na kanapę.
– No chodźcie, no do mnie, no chodźcie, ej, ej, no chodźcie. Psy udają, że oglądają swoje stopy. Z ich postawy jasno wynika „No wiesz, byliśmy tam, ale teraz nas tam nie ma. Tłumacz się sama.” W końcu nawet do mojej żony dotarło, że coś jest nie tak. Obraca się i co widzi? Mnie. Napompowany słusznym gniewem, jak gradowa chmura wypełniona urażoną dumą, szykuję się do miażdżącej tyrady i co słyszę?
– Przestań straszyć psy! Zakrztusiłem się gniewem i urażoną dumą. Kiedy już się wykaszlałem byłem gotowy odezwać się.
– Ale jak to? – Na tak postawione pytanie uzyskałem odpowiedź na jaką zasługiwałem.
– O co ci chodzi?
– No wiesz. – odpowiadam inteligentnie.
– Co wiem? – słyszę równie inteligentną i elokwentną odpowiedź. Na usta ciśnie mi się rymowana odpowiedź. Ale nie odważę się. Szukam w umyśle słów odpowiednich do poziomu mojego zdumienia i oszołomienia. Znajduję!
– No wiesz? – Dukam.
– Masz zawał? – słyszę w odpowiedzi.
– Nie. – stawiam diagnozę, czuję się niemal jak D.M. House.
– Udar? Zadzwonić po pogotowie?
– odpowiedzią biję na głowę każdego oratora – Że, co?
– No bo wyglądasz jakbyś miał zejść.
– No tak. Przyszedł mój czas. Otwierają się bramy. Za nimi stoi Mroczny Kosiarz. Już zacząłem się żegnać z doczesnością, gdy zdałem sobie sprawę, że nie mam zamiaru się rozstawać z tym światem.
– Przestań mnie pakować do trumny! Ubezpiecz mnie najpierw. – Wiecie biznes jest biznes. O interesy trzeba dbać. Widzę gonitwę myśli na twarzy mojej żony. W końcu wygrywa wyraz niezrozumiałego zdumienia.
– Ale ty jesteś ubezpieczony. Podwójnie, jeśli zejdziesz na zawał.
-  … - Acha. – Kurde kiedyś przeczytam to OWU. – A ile dostaniesz, jak zejdę na zawał? – pytam prowadzony niezdrową, zapewne dla mnie, ciekawością?
– O co ci chodzi? - Sprowadza mnie na ziemię.
– No bo wiesz, tak sobie kalkuluję i wychodzi mi … - zdaję sobie sprawę, że kopię sobie dołek. – Co ty mnie tu zagadujesz ubezpieczeniami. – Oświadczam pełen słusznego gniewu. Nie dość, że psy leżą na kanapie to jeszcze mnie do grobu kładą. I to na zawał. Podwójnie płatny co prawda, ale zawsze. – No bo mnie chodziło o to, że psy leżą na kanapie. – oświadczam nieco zdezorientowany.
– No i co z tego? - słyszę w odpowiedzi.
-Ehmm … no nic. Ale tak nie wolno. Prawda? – Pytam odważnie.
– Ale o co ci chodzi? – Muszę przemyśleć strategię. Coś mi się inicjatywa wymknęła. Czuję się co nieco winny. Ja tu miałem rozpętać piekło słusznego gniewu, a nie się tłumaczyć z tego, że przyszedłem w nieodpowiednim momencie. Przechodzę do kontrataku. – Psom nie wolno wchodzić na kanapę!
– Wolno – słyszę w odpowiedzi. – Kiedy je zapraszam.
– Yyy, a długo już je zapraszasz? – Od jakiegoś czasu. – No tak człowiek się stara być konsekwentny, uczy, wymaga i co z tego ma? Ktoś przychodzi i uczy czegoś wręcz odwrotnego. Nic dziwnego, że pies może zgłupieć. Jeden mówi to druga tamto. Nieco to różne od konsekwencji. Ale faktem jest, że można psa nauczyć, żeby nie wchodził na kanapę. Przynajmniej przy Was. Bo kiedy nie będzie Was w pobliżu nie liczcie na to, że pies odpuści kanapie. Grunt to wspomniana wcześniej konsekwencja, której znaczenie pokazałem później w słowniku mojej żonie. Okazało się, że cały czas wiedziała o co chodzi. Jaaaasne… bujać to my a nie nas. Tak czy inaczej konsekwencja to klucz do sukcesu.
 Nie macie wpływu na to co się dzieje, kiedy Was nie ma. Ale macie całkowity wpływ na to co się dzieje, kiedy jesteście. Kiedy psies włazi na kanapę, a wy nie życzycie sobie tego, zganiacie go. Bezwzględnie i bezwarunkowo. Oczywiście wykorzystujecie do tego celu takie komendy jakie wypracowaliście. Bo ja wiem? Nie wolno, Fe, Be, Nie, Zostaw, Złaź zakało, Spierdalaj sierściuchu… a nie to do kota.  Nie krzyczymy, nie awanturujemy się, to nie jest wasz współmałżonek. Pies zrozumie, że nie to nie bo tak i c.uj. Tzw. asertywność po kaszubsku. Nie obrażając Kaszubów. Bardzo mi się podoba więc nie mam nic obraźliwego na myśli. Co więcej z upodobaniem ją stosuję. Ale kiedy macie ochotę na poprzytulanie się zawołajcie psa. To wy decydujecie, kiedy może przebywać z Wami na Waszym miejscu. Przekaz musi być jasny i prosty. Kiedy ja zapraszam to TAK. Kiedy nie wołam to NIE. Ważne, żeby każdy stosował się do tej zasady. Brak zasad to chaos. A w chaosie bardzo łatwo o utratę kontroli. Psy chaosu nie lubią, więc jeśli Wy nie potraficie zapanować nad stadem, on/ona się za to weźmie. Zwłaszcza jeśli jest Akitą. Co innego spanie z psem. Jest to coś czego nie da się ukryć. No bo niby jak. Wielki, futrzasty stwór pod kołdrą. Można to pomylić tylko z jednym. Mianowicie „Monster Inc.”. Ale jeśli nie produkujecie energii z krzyku to raczej nie jest to James P. Suliivan, więc wyjaśnienie jest jedno: Macie psa w łóżku.  Teraz pozostaje pytanie. Jest tam za Waszą zgodą i wiedzą, czy wlazł cichcem, kiedy byliście odwróceni do ściany. Jak już wspominałem jestem zwolennikiem nie-spania z psem. Wiecie łóżko ma ograniczony gabaryt. Pies mały nie jest i ma pazurki. No niby żona pazurki też posiada, ale nie daje się wygonić z łóżka. O rozmiarze nie będę się wypowiadał, bo się obrazi. Wracając do meritum. Przez bardzo długi czas byłem zdecydowanym przeciwnikiem spania z psem. Z różnych względów. Głównie chodziło mi o to, że jest to moje miejsce spoczynku i jako takie jest tylko moje. 
Ja się nie pcham spać w ich posłaniach. Więc wymagam wzajemności. Jako przewodnik stada nie życzyłem sobie, aby ktoś spał w moim legowisku. Ostatnimi czasy zmieniło się nieco moje nastawienie. Chciałbym z góry zaznaczyć, że wbrew obiegowej opinii, nasze psy nie są kozami. Ich zachowanie zwłaszcza podczas konsumpcji trawy temu przeczy, ale zdecydowanie kozami nie są. I jako takie nie chodzą po schodach, zwłaszcza jeżeli te zawierają dziury, lub są ażurowe. Boją się takich schodów, gdyż nie są nauczone po nich chodzić. Wspominam o tym, bo sypialnia nasza znajduje się na piętrze i żaden pies nie ma odwagi wejść do niej po schodach. W sumie bardziej przypominających drabinę niż klasyczne schody. Nie żebyśmy mieszkali w jakiejś stodole z ustawionymi drabinami pozwalającymi dostać się na pięterko. Jako że psy do sypialni się nie pchały drzwi do niej nie były zamykane. Na moje nieszczęście pewnej nocy odkryłem, że niezamykanie drzwi ma pewien zasadniczy mankament. Tej pewnej nocy mianowicie, ze zdumieniem i zgrozą odkryłem, że moja żona sierścią porosła.
Nie wiem, czy doświadczyliście kiedyś podobnego stanu egzystencjalnej niepewności, kiedy to pogrążeni w głębokim śnie czujecie na żebrach pociągnięcie pazurów. Nie w pełni obudzony przesunąłem się, aby drapiąca żona miała miejsce. Niestety drapanie nie ustawało. Pamiętam jak przez opary snu pomyślałem, że musi zmienić manikiurzystkę bo ta w ogóle nie zna się na robocie. Jako że groziło mi całkowite wybudzenie postanowiłem spacyfikować nocnego drapacza. Jedyny znany mi sposób to przytulić, zawsze działa uspokajająco. Cholera wie czemu? Jak umyśliłem tak zrobiłem. Wyobraźcie sobie moje zdumienie, co więcej przerażenie, gdy odkryłem, że małżonka w nocy przeszła zatrważającą przemianę w wilkołaka. Gonitwa myśli wyrwała mnie ze stanu półprzytomności. Pierwsze co pomyślałem było „Kurde będzie musiała golić twarz moją maszynką”. Nieco się zawstydziłem takiego podejścia, ale drugą myślą było „znaczy jak ja się z nią na mieście pokażę. Na smyczy? Może na flexi, będzie miała swobodę ruchu”. I na koniec „Kurde, a jak pogryzie moje psy, trzeba będzie ją uśpić!”. Obudziłem się. Znaczy tak całkowicie. Jako że świt był blisko nieco światła wpadało do pokoju. Patrzę i mam ochotę obudzić się jeszcze raz.

- Sroka co ty tu robisz? Pytam zdziwiony, zniesmaczony wręcz zdegustowany. W odpowiedzi zostałem wylizany po twarzy. Cóż z taką odpowiedzią się nie dyskutuje. Przynajmniej nie w łóżku. Przez chwilę rozważałem kuszącą opcję stałej wymiany żony na suczkę niestety nie jestem pewien czy taka propozycja z mojej strony nie skończyłaby się trwałym kalectwem. Moim. Więc odpuściłem pomysł. Ehhh... Oczywiście kocham moją żonę i nigdy jej nie zamienię. Cóż swobodny dostęp do tekstu ma tą wadę, że każdy może to przeczytać. Nasuwa mi się tekst jednego z najlepszych polskich zespołów rockowych „i żywy stąd nie wyjdzie nikt”. Ciekawe dlaczego? Wracając do psa w łóżku. Nie bardzo wiedziałem skąd Sroka w pieleszach. Okazało się, że wiedziona nieodpartą potrzebą przebywania w pościeli pokonała strach i wspięła się na schody. Potem już było z górki. Wystarczyło cicho wleźć do łóżka, oczywiście w sam środek i zagrzebać się pod kołdrą. Siedzę na łóżku i rozważam różne alternatywy. Niestety Sroka nie wygląda jakby się gdzieś wybierała. Właściwie to wygląda na zadowoloną. Leży sobie kołami do góry, rozwalona w poprzek łóżka, dzięki czemu ja obudziłem się w połowie na podłodze, i wygląda na szczęśliwą. No i jak tu psa pozbawić dobrostanu? Nieludzkie to. Pomimo tego, że nadal jestem przeciwnikiem spania z psem jakoś nie mogę się zdobyć na to by wywalić go z łóżka. Dziwne to. Kiedy zapytacie mnie czy pies powinien spać w łóżku. Odpowiem - Nie. Na pytanie - Czy ty śpisz z psem w łóżku? - Oczywiście. Nie oszukujmy się. Każdy kto jest tak pierdlonięty na punkcie psów jak ja i każdy kto to czyta… zrozumie. Czasami wchodząc do sypialni zastaję Srokę wywaloną na moim miejscu. Co robię? Pełen słusznego oburzenia zdecydowanie, aczkolwiek delikatnie przesuwam ją na środek łóżka i kładę się obok. Oczywiście kieruje mną czysta interesowność. No bo wyobraźcie sobie nocnego złodzieja kołdry i  nie mówię tu o psie. Kiedy Sroka leży pośrodku każdy ma jasną sprawę w kwestii kołdry. Ta część jest moja tamta nie moja. I kiedy 28 kilogramowa Sroczka leży pośrodku sprawa jest jasna i klarowna. Czasami w środku nocy budzą mnie odgłosy szamotaniny na przeciwległym krańcu łóżka. Ktoś tam bezskutecznie usiłuje dokonać kradzieży kołdry. Uśmiecham się wtedy sennie i delikatnie klepię Srokę, żeby przypadkiem sobie nie poszła. Od tego pierwszego razu, kiedy to wdrapała się do nas, Sroka co noc śpi z nami w sypialni. Czasem z nami w łóżku, czasem obok, to te gorsze noce- marznę wtedy. Ale ona zaraz przyjdzie, położy się obok i grzeje mnie swoim ciepłem. Nie ma nic lepszego niż taki przyjaciel w zimną noc. Jeśli nie przeszkadza wam sierść na poduszce, w ustach i … no tak mokre plamy. Bo Sroka jest fanatyczną wręcz lizaczką. Cóż, jakoś przywykliśmy. W tej chwili nie mam już nic przeciwko temu by oglądać TV z psem leżącym przy mnie na kanapie. Pod warunkiem jednak, że sam go tam zawołam. Nadal gonię psy, jeśli same tam włażą. Właściwie teraz nie wyobrażam sobie jak mogłem kiedyś relaksować się bez pachnącego sierścią gościa przy boku.       

Ja
Loki

piątek, 5 stycznia 2018

Ruda tańczy jak szalona



Niedawno zwrócono mi uwagę, że nie napisałem ani słowa o tym, jak to do stada dołączyła niejaka Ruda. Niniejszym postaram się naprawić ten błąd. Był to kolejny pies w naszej hodowli i sprawa była raczej poważna. Wymagała zastanowienia i przemyślenia. W końcu to nie w kij pierdział. Jeśli się źle do tego zabierzemy skończy się tragedią albo czymś jeszcze gorszym. No wiecie wprowadzenie nowej suczki do funkcjonującego już stada Akit nie powinno odbywać się pochopnie i bez właściwego przygotowania. W naszym domu już rozgościła się na dobre Sroka, która uważała się za szefową. A tu nagle takie małe, takie rude, takie śliczne wkracza w jej świat. I co z tym zrobimy? Jak ugryźć ten problem? Może bezpośrednio? Dlatego nie chcieliśmy pozostawiać tej sytuacji samej sobie.


Uważaliśmy, że mniej niż całkowita kontrola nie wchodzi w grę. Ruda została znaleziona na końcu świata, w miejscu malowniczo zwanym Sewastopol. To w hmm, kiedyś Ukraina, obecnie Rosja. A może odwrotnie. Kto ich tam wie? W gazetach piszą o tym regionie Krym. W każdym razie daleko. Jak się okazało transport jest nieco skomplikowany z miejsc tak odległych i tak nie-europejskich. Ruda, wtedy jeszcze Hitomi, miała podróżować z rzeczonego Sewastopola do Moskwy. To takie miasteczko na wschodzie. Mają tam jakiś placyk z czerwonym brukiem i taki domek zwany krem. Ale pisany z L na końcu- pewnie z francuska. Czy jakoś tak, no podróż życia. Bo niby po jaką cholerę wysłać psa najkrótszą drogą, skoro można przez Kamczatkę. W końcu to Japończyk, więc niech jedzie przez Japonię. Ale nic nie mogliśmy na to poradzić. Transport taki już miał ustalony przebieg trasy i nie chcieli go zmienić bo oni do Polszy to tylko przez Syberię i ani kilometra bliżej, no mentalność już taka. Jak coś do Polski to albo z syberyjskiej tundry, albo w ogóle. Tak im zostało z poprzedniego systemu. Lubią nas tam niemal tak samo jak my ich. No więc rozpoczyna się Hitomińska Wędrówka Ludów. Na początku kontakt z bazą mieli świetny. Znaczy odbierali telefony i przekazywali wyczerpujący raport o samopoczuciu naszego nowego członka rodziny, pełna profeska w wykonaniu zaprzyjaźnionego narodu z Kraju Rad. My dzwonimy. Pytamy grzecznie.
- Co z psem? A oni:
- Szto? Nie panimaju.- Zatkało mnie. 
- Jak wy niepanimaju. Gadam do was po rusku przecież! W Odpowiedzi nieśmiertelne:
- Szto?
Nie no tak to my nie porozmawiamy -Nie szto tylko co z psem?!
- Szto? -  Czuję jak coś we mnie zaraz zrobi bum.
- Z sobaką! Mówię przecież wyraźne!!
W odpowiedzi niemal widzę te znaki zapytania 
- Kakają sobaką??
No i bum. 
-Moją sabaką !!! PRZECIEŻ MÓWIĘ WIELKIMI LITERAMI I POWOLI!!!
-Aaa sobaką…
Ludzie. W końcu. 
- Tak sobaką. Odpowiadam już nieco ciszej. Słyszą mnie tylko siedem domów dalej.
- Da. Sabaćka. 
- No właśnie co z moją sabaćką. Pytam już zupełnie spokojny.
– Kakają sobaćką? Słyszę w odpowiedzi. Padłem trupem. To jak rozmowa z infolinią firmy udzielającej taniego kredytu pod zastaw domu. Postanowiłem wziąć 10 głębokich oddechów. Potem jeszcze 10. 
- Zacznijmy od początku. Zaproponowałem ...
-U was jest sabaka? Pytam.
-Da. Słyszę w odpowiedzi. Dobra nasza, mają psa.
-Mojego psa? Drążę dalej.
-Da. No jesteśmy w domu, metaforycznie oczywiście. 
- Co z nim? Jak się czuje, jak znosi podróż?
- Haraszo. Odetchnąłem z ulgą. 
- To kiedy będziecie? Drążę temat.
- A gdzie? ... Nie no jakiś Monty Phyton.
- W dupie!- Wrzeszczę
- Gdzie??? Ja nie znaju Dupie.
Nie, no zdechłem. To jak rozmowa z już nawet nie wiem z kim.
- Ludzie. Czekam na psa w Polsce. Gdzie jesteście i kiedy przyjedziecie???!!! 
Zasięg mojego głosu zwiększył się o kolejne siedem domów.
- Kakają sobaką? Aaaaaaa, QRWA moją sabaką. 
- Ale kakają?
Coś mi zaczęło świtać. 
- Skolko u was sobak?? 
- Sześć. 
Hmm. No dobra. Doszło do małego nieporozumienia. Bo ja myślałem, że tylko z moim psem jadą. A tu jak się okazuje transport na szeroką skalę zakrojony. Więc tłumaczę, że jest ruda i słodka i Akita i słodka i śliczna i taka moja. W odpowiedzi chwila ciszy. 
 -A. Da. Horosza dziewoćka.- To już wiem. 
-To kiedy będziecie?
-Gdzie? 
Hmmm myślę sobie oni to specjalnie robią? -No u mnie. Nadal spokojny.
-Gdzie?? Qrw… w przedpokoju. Ale spokojnie odpowiadam. 
- W Polsce. W Osowcu dokładnie.
- Aaa da. Osowiec. Za dwa dni.
- Za ile?!
- Za dwa dni. 
- Wiecie, że Akit nie można wwozić do Chin?
- Jakich Chin??
– A ile Chin, szlag mnie trafi znacie?
– Szto? 
Popadłem w stupor i trwałem w nim kilka sekund. W końcu mój umysł odnalazł mnie i byłem w stanie odpowiedzieć.
-Dlaczego za dwa dni?
- Bo tyle trzeba, coby z Moskwy przez Litwę dojechać do Warszawy.
10 głębokich oddechów. Potem jeszcze 10. I szybka rozmowa na migi z przebywającą obok żoną. „Zrób mi nerwosol z melisą”. Równie szybka odpowiedź. Jaki nerwosol? „To nalej mi setkę. NIE! Dwie setki”.
- Dlaczego jedziecie przez Litwę?
- Bo inaczej się nie da.
Znaczy co? Jedną ulicę tam mają? Z Moskwy do Rygi i nic w bok? Ale wyżej ogona nie podskoczę. Przyszło się pogodzić z nieuniknionym. 48 godzin. W sumie to nawet nieźle. Bo możemy razem, ja i moja małżonką, stojącą obok mnie ze szklanką przeźroczystego płynu pojechać na wystawę. A to ważna wystawa. 40-lecie klubu Akit w Niemczech. Trzy koma siedem dziesiątych Akity na metr kwadratowy. No Akit po sam sufit. Więc postanowione jedziemy razem. Pojechaliśmy. Wystawa spełniła wszystkie nasze oczekiwania. Szkoda, że nie wygraliśmy. Ale co tam. Piękne psy, było na czym oko zawiesić. Wystawa trwa dwa dni, więc jest czas pooglądać psy. Do tego można posocjalizować się w towarzystwie. Pierwszy dzień za nami. Niestety z przewoźnikiem kontakt urwał się magicznie. No jak za dotknięciem rózgi Dziadka Mroza. Byli i nie ma. Zapewne zostałem dodany do listy osób, od których się nie odbiera. Przyznaję krawatu nie miałem, a jak powszechnie wiadomo „klient w krawacie jest mniej awanturujący się”. Na szczęście przerwa technologiczna trwała nie dłużej niż 24 godziny. Stany lękowe i traumę dało się powstrzymać już w siódmym miesiącu terapii zajęciowej z psychologiem, psychiatrą i oddziałem szybkiego reagowania. Okazało się, że jechali przez tereny, gdzie poczta dostarczana jest przez gołębie, a telefon komórkowy jest podstawą do oskarżenia o czary. Ponieważ nie chcieli dołączyć do grupy stanowiącej opał na zimne dni, przezornie powyłączali telefony i ukryli je wewnątrz przemytniczego schowku w nadkolu. Po przejechaniu ciemnych miejsc nieoznaczonych na mapie, bo miejscowi zjadają kartografów, kontakt wrócił. Okazuje się, że oni są pod Warszawą. !!!.
- Gdzie?!?!
- No pod Warszawą.
- Znaczy taką Polską Warszawą? Taką z Syrenką?
- Da. Minęliśmy Suwałki. Aaaa. Pod taką Warszawą. Dobrze, proszę jechać ostrożnie. Drogi nie są tam najlepsze. Chwila namysłu. Nawigacja ustawiona, walizki spakowane, psy rozsadzone w samochodzie. Wracamy. Cóż szanse były wyrównane. Oni mieli jakieś 400 km, my 900. Dojechaliśmy jakieś pół godziny po nich. Pierwszy raz na żywo zobaczyliśmy naszą małą Hitomi. No po prostu szał. Jaka ona śliczna. Jaka śliczna i mądra. Jaka śliczna, mądra i posłuszna. Jaka śliczna … itd. 


Oczywiście nie zaniedbaliśmy środków ostrożności. Smycze i całkowita kontrola. W końcu to nowy członek stada. Wprowadzać należy ostrożnie. Po małym kawałeczku. Nic na siłę. Najsampierw Lisu. On jest rozsądny. Nowy w domu to dla niego żadna nowość. Lisu podszedł do sprawy jak zawodowiec. Obejrzał. Powąchał z przodu. Powąchał z tyłu. Oddał mocz na głowę. Stracił zainteresowanie. Kurde! Co za profesjonalizm! Ze Sroką byliśmy jeszcze ostrożniejsi. W końcu to dziewczyny. Nikt normalny nie wie, jak zareagują na siebie dwie baby. Zapewne się obrażą. Okazało się, że Sroka przyjęła, wtedy jeszcze nie Rudą, dobrze. Podeszła, obejrzała, odeszła udając kompletny brak zainteresowania. Niestety Ruda nie podjęła wyzwania. Poleciała gryźć Lisa w uszy. Takiego afrontu Sroka nie mogła ignorować. Niby co? Szczeniara będzie ją ignorowała? Niedoczekanie. Nonszalancko znalazła się w okolicy Rudej i niby to przypadkiem nosem ją trafiła. Po przypadkowym obwąchaniu, któremu to Ruda poddała się z całkowitym brakiem zainteresowania i bez wzajemności Sroka nieco speszona warknęła, ale jakoś tak bez przekonania. Zwłaszcza, że została kompletnie olana. Pofukała jeszcze chwilę, ale bardziej z poczucia obowiązku niż prawdziwej potrzeby. Ruda nadal bardziej interesowała się uszami Lisa niż obrażoną Sroką. Tego było już za wiele dla biednej Sroczki. Zaszyła się w kąciku i dąsała ostentacyjnie. Wprowadzenie Rudej przebiegło bez żadnych zakłóceń. Pomimo olewającego stosunku do życia, który Ruda prezentowała na każdym kroku, nie była dopuszczana do pozostałych psów samopas. Trwało to kilka dni. Do chwili, kiedy byliśmy pewni, że można pozostawić psy same i nie trzeba będzie inwestować w weta. 
Wbrew pozorom największy problem zaistniał podczas nadawania imienia. My jesteśmy z tych niereformowalnych, którzy nazywają psy po swojemu. Niby w rodowodzie ma Hitomi. Ale jak to tak wołać. Hitominko!? Hitomko?! Hitomciu??!! No weźcie tak się w parku wydzierajcie. Zaraz się zjawi ekipa z kaftanem i prokurator z zarzutami o terroryzmie. Jakbyście co najmniej coś o Allachu wrzeszczeli. No nie ma inaczej. Trzeba psiaka po swojemu, bo tak i chu…, że kaszubską asertywnością zarzucę. Więc cała rodzina przystąpiła do wymyślania imienia dla młodej. Oczywiście zrobiliśmy to w jedynym i niepowtarzalnym stylu naszej rodziny. Każdy na własną rękę, bez porozumienia z resztą. Mój synek z właściwą sobie prostotą i zrozumieniem rzeczy oświadczył - Piesek nazywa się Hitomi więc może nazywajmy ją Hitomi, zatkało nas. Logiczne, oryginalne, niebanalne, ale jakieś wtórne.
- Nie synku, chyba nie będzie to Hitomi.
- Ale ona tak ma na imię, pada odpowiedź. No i kłóćcie się z taką logiką. Chwilę trwało zanim wytłumaczyliśmy mu sens nadawania naszego imienia. Zrozumiał, przyznał nawet, że to ma sens. Następna była córka. Oczywiście, nic co się mówi w domu nie może ujść jej wyczulonemu słuchowi. Przecież trzeba o czymś w szkole pani opowiedzieć. I tak podsłuchawszy, jak zachwycamy się oczkami szczenięcia zdecydowała, że będzie się nazywała Oczko. Padło jeszcze kilka propozycji takich jak Gwiazda, Księżniczka i kilka innych, których nie pamiętam. Przez następnych kilka dni panował kompletny chaos. Każdy wołał na maluszka inaczej. Doszło do tego, że w jednym zdaniu potrafiliśmy nazwać ją trzema różnymi imionami. Na szczęście ona ni cholery nie rozumiała o co nam chodzi. Bo ona tylko pa ruski gadała. Co by się nie mówiło, nic nie docierało. Olśnienie napadło moją żonę, która zaobserwowała charakterystyczny błysk niezrozumienia w oczku. Ma wprawę, obserwuje mnie przecież od dawna i wie jak wygląda ten błysk. No wiecie, gdy do mnie mówi, a ja nie wiem o czym. Bo przecież mówiła mi o tym jakiś kwartał temu. Powinienem przecież pamiętać. W końcu ona pamięta. Tak więc to ona zaobserwowała kompletny brak zrozumienia. Na jej to polecenie zacząłem porozumiewać się z Rudą w jej rodzimym języku. To dopiero był szał radości. Nareszcie ktoś mówi po ludzku. W końcu trzeba było podjąć męską decyzję. Jedna Akita, jedno imię. A imię jej Ruda, żeby sparafrazować pewien tytuł.


Ja wymyśliłem, ja sam. To położyło kres zamieszaniu. Jest ruda i będzie Ruda. Najlepiej skonkludował to Eryk.
-Tato ale ona ma już imię. – No właśnie synku, nazywa się Ruda.
-Nie tato, ona nazywa się Hitomi. No tak… niektóre rzeczy się nie zmieniają.

Ja
Loki


piątek, 3 listopada 2017

Veni, Vidi, Vici EDS 2017 Kiev -Happy End



Dzień trzeci. Żadnych wystaw. Wszyscy mamy wolne. Czas na wakacje i związane z nimi atrakcje. Zwiedzanie. Trwa długi weekend. Centrum miasta wyłączone z ruchu. 9/10 miejscowej armii stoi na Majdanie i się prezentuje. Reszta zapewne stoi na warsztacie. Wojna wojną, ale na paradzie trzeba pokazać jakiś czołg. Więc decyzja podjęta, kobyłka u płotu, klamka zapadła i takie tam. Idziemy zwiedzać. Samochodem przemieściliśmy się do centrum. Znanego nam z poprzednich wyjazdów. Zaparkowaliśmy zgodnie z miejscowym zwyczajem na zakazie. Wypakowaliśmy psy i ruszamy w miasto. Łazimy po ośrodku turystycznym i kulturalnym, podziwiamy czołg, amfibię, wyrzutnie rakiet i inne takie. 

 
Dookoła dzieciów jak mrówków, chyba wszystkie miejscowe przedszkola wypuściły przybytek na Majdan. Każda z tych dziecin widzi puchatego mordercę i nic, tylko by się przytulała. Już mieliśmy zamiar zrezygnować ze zwiedzenia w celu uniknięcia zaduszenia psów, tymi małymi, lepkimi rączkami gdy! I tu niespodzianka, zresztą jakże miła. Rodzice są tak zadziwieni tym, że prowadzamy psy na smyczy i to w mieście, że momentalnie stajemy się atrakcją turystyczną. Jednak wszyscy zanim dopuszczą dzieci do psów grzecznie pytają, czy można i…, i tu zaskoczenie. Ile to kosztuje. Wydają się zaskoczeni odpowiedzią, że to gratis. Ludzie chcieli płacić za zdjęcia z naszymi psami. Niesamowite. Spacerowaliśmy po Majdanie kilka godzin. Wspaniała lekcja socjalizacji dla psiaków. Jedna obserwacja- Kijowianie nie trzymają chyba psów w celach rekreacyjnych. Bo ludzi, których widzieliśmy z psami łatwo zakwalifikowaliśmy jako wystawowiczów. Miejscowych z psami nie widzieliśmy. Widzieliśmy wszystko, wiemy już wszystko, psy zmęczone jak diabli. Poszły spać, kiedy tylko weszliśmy do pokoju. Dzieci śpią więc postanowiliśmy chwilę poimprezować. W końcu to też urlop, nie tylko wystawy. Udałem się więc byłem na zaprzyjaźniony „Shell”. Żadne wyjście nie mogło się obyć bez psów, zabrałem Lisa i Rudą. Bo świetnie wyglądają razem. A z poprzednich doświadczeń wiem jakie wrażenie wywierają na obsłudze stacji. Więc poszedłem z psami na stację. I tu dzwon. Wypadł do mnie pan ochroniarz i mówi, że z sobakami nie lzia. Znaczy, jak to nie można? - pytam grzecznie. Wczoraj można a dzisiaj nie. Tu musiałem wysłuchać wykładu o tym, że nigdy nie można. Nie tylko dzisiaj, ale i wczoraj i przedwczoraj. Nie wyprowadzałem pana ochroniarza z błędu jak bardzo się myli i jak bardzo można, gdy go nie ma. Dlatego tłumaczę mu, że ja tylko po hot-dogi i coś do picia. On mi na to, że z psem nie tylko hot-doga ale i paliwa nie dostanę. Ale ja nie chcę paliwa, nie takiego ale jak to? To po jaką cholerę na stację przyszedłem? Odniosłem wrażenie, że rozmowa zmierza w kierunku, którego nie chcę kontynuować. Miałem wrócić z hot-dogami i flaszką, a nie 10 litrami benzyny w kanistrze. Oki-zmiana taktyki. Tłumaczę ochroniarzowi co ma dla mnie nabyć, kiedy ja będę trzymał psy na zewnątrz. Ciężko było, ale dałem radę. Sięgam do kieszeni i… ha tu niespodzianka. Gotówki nie mam. Tylko karta. No przecież nie dam jakiemuś twardogłowemu ochroniarzowi pinu do karty. Nie no szlag. Miałem wrócić po 20 minutach, a tu już godzina mija. Choroszo mówię wpadając na pomysł godzien ostatecznego rozwiązania. Dzierży. Mówię i podaję ochroniarzowi dwie smycze. Na końcu każdej siedzi znudzona, ruda Akita. Ochroniarz zdębiał. Nie dałem mu czasu na reakcję i wszedłem na stację. Super. Cel osiągnięty. Nabywam hot-dogi, napoje, gadam z obsługą. W końcu do mnie dotarło, że obsługa kieruje spojrzenia gdzieś za moje plecy. Kojarzenie miałem wolne, więc chwilę to trwało. Odwracam się i co widzę. W drzwiach stoi jak słup soli ochroniarz. Ani drgnie. Ręce trzyma złożone jak do modlitwy. Pewnie nawet żarliwie się modlił. Lisu siedzi plecami do drzwi, a Ruda uśmiechniętym pyskiem do wnętrza stacji. Przed Lisem kolejka ludzi chcących zatankować. Na oko z siedem osób. Przed Rudą trzy osoby, które były na stacji w chwili gdy udało mi się na nią wtargnąć. Wszyscy grzecznie stoją w kolejeczkach i czekają aż ogarnę swoje sprawy i raczę zabrać psy z przejścia. Ochroniarz wyglądał jakby bardzo żałował swego uporu. Z natury jestem miłosierny więc odwróciłem się do obsługi i przeprosiłem za kłopot. Po czym poszedłem dobrać do zakupów jeszcze chipsy. Niby nie miałem żadnych kupować, ale nie mogłem się oprzeć. Zapłaciłem, odebrałem psy od ochroniarza, który nagle odkrył, że jest człowiekiem głęboko wierzącym. I udałem się do hotelu. Z drugiej strony podziwiam żelazne opanowanie tego ochroniarza. Pomimo tego, że zapewne bał się jak diabli, nie wypuścił smyczy z dłoni i nie uciekł z wrzaskiem. Maładziec. Nadszedł ostatni dzień wystaw. To na co wszyscy czekaliśmy. EDS 2017. 

Wystawa jak już pisałem ogarnięta w całej rozciągłości. Pod względem organizacyjnym nic do zarzucenia, no może parę szczegółów. Nie warto o nich wspominać. Nie psujmy wrażenia. Sędzia wyrąbany w kosmos pod względem kompetencji. Japończyk. Pełen szacun. On nie chciał oglądać handlera. Dwa razy dostałem po łapach usiłując zwrócić uwagę Rudej. On oglądał, obchodził, mierzył, zaglądał w zęby i oczy. Oceniał wyraz, wygląd, szatę i charakter. Tak profesjonalnej oceny nigdy nie doświadczyłem. Ruda 3 miejsce. 

Myślałem, że się popłaczę ze szczęścia. Lisu. O tu stawka poszła w górę tak wysoko, że aż,aż! Stawka, że nie mieści się na ringu. I 3 miejsce w Europie! Popłakaliśmy się. Tak szczęśliwi jeszcze nigdy nie byliśmy. 



Ale szczęście zawsze ma swój koniec. Nadszedł straszny moment wyjazdu. Trzeba załatwić dokumenty do wyjazdu. Staję więc w ogonku z paszportami. Po jedynych 45 minutach dotarłem do biureczka. Gadka szmatka. Ale do rzeczy. Czy mam opłaconą taksę za wydanie decyzji administracyjnej? Co mam? Znaczy, że gdzie to trzeba zapłacić. Proszę się nie martwić, potrwa to tylko chwilę, pójdzie pan do bloku B gdzie jest oddział banku i tam zapłaci pan. Następnie pan wróci i ja panu dam decyzję, oświadczenia, pieczątkę w paszportach. Z tym wszystkim uda się pan do biureczka obok. I Tam szybciutko wydadzą panu międzynarodowy certyfikat na wyjazd. Spojrzałem w bok. Kolejeczka niknęła mi z oczu za horyzontem. Na oko z tysiąc osób. I ciągle dochodzą. Włos zjeżył mi się na głowie. Myślę sobie. Muszę się śpieszyć, kolejka wciąż rośnie. Biegnę do oddziału banku. Na litość. Co za szczęście. Kolejka jedyne dwadzieścia trzy osoby. Kurde przynajmniej tu szybko pójdzie. Godzinę później odnalazła mnie żona z zapytaniem co ja qrwa robię i gdzie jestem. Rzeczowo wyjaśniłem, że pani w okienku inkasuje 50 łachów za opłatę administracyjną. Nie wiadomo, dlaczego obsługa jednej osoby zajmuje jej 15 minut. A teraz się zmęczyła i ma półgodzinną przerwę. Jeśli z przepracowania nie dostanie zawału, wylewu lub udaru, to za kwadrans podejmie czynności służbowe. Widząc wyraz kompletnego niezrozumienia na fizjonomii mojej żony, począłem wdawać się w zawiłe tłumaczenia na temat różnych kolejek, które jeszcze mnie czekają. Ponadto wytłumaczyłem, że z biureczka nr 3, które było pierwsze, muszę się udać do okienka 1, drugiego w kolejności. Następnie tylko biureczko 7, z niego do boksu 4 i już tylko biureczka 5 i 2. I jesteśmy w domu. Znaczy możemy rozpocząć powrót. Moja żona jak zwykle pragmatyczna, zadała jedno pytanie. To znaczy za ile będziemy mogli wyjechać. Wyższa matematyka nie jest mi obca, więc momentalnie, korzystając z palców u rąk i nóg obliczyłem. Za 14 godzin startujemy. Hmmm… oświadczyła moja światła małżonka. Pierdol to. Oświadczyła treściwie. Będziemy się martwić później. 


Nawet z miejsca Lisa się tak nie cieszyłem, jak z możliwości opuszczenia kolejki. I już zmierzamy w kierunku granicy. Pejzaże znane i rozpoznawalne. Każda sekunda przybliża nas do domu. I w końcu, na horyzoncie, w zapadającym zmierzchu ukazuje się upragnione przejście graniczne. Kolejka do przejścia liczy może ze 300 metrów. Błahostka. Niepokojący jest jedynie widok ludzi rozłożonych w niej jak na pikniku. Stoły zastawione kolacją, krzesełka, kocyki piknikowe. I najważniejsze. Przez pół godziny kolejka nawet nie drgnęła. Patrzę na lewo i tam jakieś samochody mkną w kierunku upragnionego przejścia. Dalej widzę wielką konstrukcję, pod którą przejechaliśmy podczas wjazdu. Na szczycie napis, którego w drodze na wystawę nie widziałem. Oświadcza, że cała Ukraina walczy z korupcją i mówi jej jedno stanowcze NIE. Postanowiliśmy rozejrzeć się w sytuacji. Zasięgnąłem języka na początku kolejki. Okazało się, że kolejka porusza się w tempie 1 samochodu na kwadrans. Pan, który był w kolejce u samego szczytu oświadczył, że czeka już 8 godzin. Jeszcze tylko godzina i przejedzie. Jak wspomniałem wcześniej po lewej był pas ruchu, gdzie samochody przejeżdżały zadziwiająco szybko. Zapytałem o niego mego interlokutora. Oświadczył, że to pas płatny. Jak płatny? Pytam. Ano widzisz ten samochód? To nie samochód, oświadczam. To radiowóz. No właśnie. Odparł. Następnie wyjaśnił mi zasady korzystania z niego. Spojrzałem tęsknym wzrokiem na wielki napis o walce z korupcją. Ha. Kapitalizm pomyślałem. Wróciłem do naszego pojazdu i po podliczeniu zasobów finansowych wyszło, że stać nas na pas szybkiego ruchu. Zaznaczam, że brały w tym udział trzy różne waluty. Wiecie taka bramka na autostradzie, mocno international. Tylko droższa. Z niemałym trudem, cofając w kolejce dostaliśmy się na tenże upragniony pas. Nie będę opisywał komu i ile. Jeśli jechaliście lub będziecie jechać sami się dowiecie. Powiem tylko, że działa. Można przekroczyć granicę w dwadzieścia minut. Od momentu opłacenia minęło może czterdzieści minut i staliśmy na ostatniej bramce czekając na weterynarza. W tę stronę się znalazł. Pewnie od początku siedział na tej stronie przejścia. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się znikąd. Następnie tłumaczył mi zawile jakich dokumentów potrzebuję do przekroczenia granicy z psami. No te dokumenty, które wydawano w Kijowie. Na moje oświadczenie, że ich nie posiadam zafrasował się bardzo szczerze. Ooo… oświadczył kompetentnie. To niedobrze. Ale przecież Pan mi może je wystawić na podstawie dokumentów, które posiadam. Odparłem rezolutnie. Zmarszczył się. Najwidoczniej nie wiedział z kim tańczy. Ale to potrwa wiele godzin. Odbił piłeczkę. Kurwa. Szach i mat. Jak mam dyskutować z wieloma godzinami wystawiania decyzji. Olśnienie nadeszło w błysku euro. Okazało się, że miejscowa „Strefa mroku” potrafi przyśpieszać czas. Niesamowite. Pieczątka pojawiła się na mojej deklaracji celnej momentalnie. Przejechanie Polskiego przejścia granicznego odbyło się momentalne. I w końcu dotarliśmy do domu.