VOL. 1
Wróciliśmy, żyjemy więc będziemy opowiadać ku
przestrodze i dla potomności może nie o stricte Akitach, ale o niecodziennym
wyjeździe na pewną wystawę. Bo jak się nie podzielę tą przygodą to mnie chyba
jakiś udar trafi. No coś tak niesamowitego trafia się raz w życiu. Nie żartuję.
Od kiedy zapadła decyzja o naszym udziale w tym przedsięwzięciu czułem się
jakbym brał udział w filmie Barei. Jak się zapewne domyślacie piszę o Euro Dog
Show 2017, organizowanym na Ukrainie, w Kijowie. To takie ościenne państewko w
stanie wojny, które kiedyś było naszą rubieżą. Dzisiaj już nie jest i nie
wychodzi im to na zdrowie. Ale nie o układach polityczno/historycznych,
cokolwiek bym prywatnie nie sądził na ten temat. Otóż pewnego pięknego
wiosennego wieczoru zapadła brzemienna w skutki decyzja. Jedziemy! Ha! Bo co my
nie pojedziemy? Jak nie my to kto? No w sumie wszyscy inni, ale przecież nie o
to chodzi. To EuroDS i takie tam. Przecież wypada być, chcemy zobaczyć i w
ogóle. No dobra. OK. Skoro trzeba to trzeba. Decyzja podjęta, kobyłka u płotu,
klamka zapadła, baba z wozu i różne takie. Zgłaszamy psy. Pierwsze pytanie,
które? Jak to, które. Wszystkie. Nasze i może jeszcze ze dwa sąsiada. Niby Akit
nie ma, ale jak się przystrzyże i ufarbuje to może ujdą za Leonbrgery Akicie
Osowieckie. Że niby taka hodowla wielka,
postępowa i rozwojowa. Ale system nie przyjął dodatkowych psów. Nie wiem
dlaczego. Takie ładne i rude. A, że większe od sędziego? To wina dzisiejszej
diety, sterydów w karmach, złych filmów i brutalnych gier wideo. No młodzież
dzisiaj taka wyrośnięta. Cóż pewnie chodziło o Osowiecką, że niby za mała
dziurka na mapie coby światowa Ukraina wiedziała o jej istnieniu. Ale nie
poddajemy się. Po wnikliwym przestudiowaniu systemu rejestracji zgłoszeń w
języku rodzimym wystawie, następnie w międzynarodowym, były dostępne również
krzaczki wschodnie, które jednak nic nam nie powiedziały, doszliśmy do wniosku,
że jesteśmy gotowi dokonać karkołomnej czynności zgłoszenia. Jam tego dokonywał,
albowiem jestem osobą światową o dużej wiedzy w temacie zgłoszeń. Wpisałem
wszystko co było wymagane. Numer chip, imię i nazwisko, przydomek hodowlany,
rozmiar stopy, umaszczenie, preferencje żywieniowe, adres, ulubiony kolor
sąsiadki mieszkającej trzy domy dalej, jeszcze dokładniejszy adres (był tu
pewien problem, albowiem nie wiem jak w jednorodzinnym umieścić numer
mieszkania, oczywiście niezbędnie wymagany), preferencje żywieniowe sąsiada
mieszkającego w równoległym domu trzy ulice w prawo patrząc od równoleżnika 0 i
takie tam nieistotne szczegóły. Ale jestem twardy, więc przebrnąłem przez
formularz. Nastąpił nieuchronny moment płatności. Zapłaciłem. Bolało. Dumny i
blady położyłem się spać po zaledwie 7 godzinach dokonywania prostej
rejestracji.
Następnego dnia miałem potwierdzenie rzetelnego i wielogodzinnego
zgłoszenia jak również zainkasowania płatności. Również niebagatelnej.
Płatności dokonałem kartą MasterCard i pewnie dlatego kilka dni później moja
mina była bezcenna. Otóż organizatorzy przypomnieli mi, iż podczas mojej
płatności zapomniałem zapłacić. Hmm, myślę sobie późno było może i czegoś nie
kliknąłem. Sprawdzam historię konta. Płatność poszła. Pobrałem potwierdzenie i
z krótkim tłumaczeniem, że musiała zajść jakaś pomyłka przesłaliśmy
organizatorom. Otrzymaliśmy uprzejmą odpowiedź, że istotnie wszystko jest jak
powinno być, i że nie mamy się czym martwić albowiem ALL IS DONE. Super. Trzy
dni później ponownie zgłasza się do nas organizator, z prośbą o uregulowanie
płatności. !!!. Ale, że jak to tak. Dzwonię więc do banku z awanturką. Tam mi
jasno i klarownie wytłumaczono, że po pierwsze proszę nie krzyczeć, a po drugie
Ukraina kasę wzięła. I, że proszę się z nimi dogadywać. Szlag. Najlepiej po
seczuańsku bo oni ani ludzkiego ani angielskiego nie panimają. Zresztą po rusku
też nie kumają, choć posługują się ich alfabetem. Cała przepychanka trwała
przez kilka miesięcy. Zdążyłem zapaść na wrzody żołądka z przerzutami na
wycięty wyrostek robaczkowy. W pewnej chwili odkryłem, że cierpię na
zaawansowaną depresje, odmiana czarna, że siedzę w koronie naszego tulipanowca
i rozważam udźwig konarów. W dłoni trzymam sznur. Tulipanowiec jako drzewo
szczególnie współczulne momentalnie wyłysiał był z liści i do dziś straszy
gołymi gałęziami. Na dowód mogę zamieścić zdjęcie. Moja żona natomiast z tego
wszystkiego zapadła na wysoce zjadliwą odmianę choroby znanej z wieków średnich,
a wdzięcznie zwanej kurwicą. Choć jak się zastanowić to chyba była cholera. Zresztą
nieważne. Charakteryzowało się to tym, że gdy wypowiadała się o organizatorach
EDS 2017, to wpadała w szczególnie kwiecisty słowotok. No majstersztyk sztuki
oratorskiej. Bo przez kilkanaście minut używając jedynie słów obelżywych i
powszechnie uznanych za wulgarne potrafiła opisywać organizatorów, ich matki,
ojców, bliższą i dalszą rodzinę oraz kazirodcze stosunki panujące pomiędzy
nimi. Nierzadko włączając w to urządzenia małego AGD oraz owoce i warzywa.
Nasza walka z EDS trwała długo i była zażarta, korespondencja liczy kilkaset
stron wydruków milowych i zaangażowane w nią było MSZ, kuria papieska oraz
Towarzystwo Przyjaciół Origami na Ukrainie. Za sprawą naszych psów doszło do
pojednania papistów z prawosławnymi i zawieszenia broni na Krymie, jak również
opracowania papierowego sedesu, ze spłuczką, działającego. Ale zgłosić psów się
nie udało. Dopiero moja niezastąpiona żona przez znajomą hodowczynię z Ukrainy
zdołała zdobyć karty zgłoszeń, nadal niezgłoszonych psów. Niestety było już za
późno abyśmy zdołali zgłosić Pary Hodowlane.
Jak się okazuje, dokumentacja
wymagana do wyjazdu zza wschodnią granicę obejmuje dużo więcej. Pomijając
badanie weterynaryjne ważne 48h oraz zdjęcia w paszportach psich, do przekroczenia granicy potrzebne jest
świadectwo zdrowia wydane przez Powiatową Inspekcję Weterynaryjną. Cóż,
przygotowany na schody zadzwoniłem. Moja PIW znajduje się w Pruszkowie. Muszę
powiedzieć, że obsługa jest rzeczowa, kompetentna i znająca się na tematyce.
Zostałem umówiony na konkretny dzień i godzinę. Powiedziano mi co muszę
posiadać. Całą sprawę załatwiono w pół godziny. No nic tylko polecać. Tego to
się nie spodziewałem. Byłem tak zaskoczony, że wychodząc nadal miałem
niedowierzająco otwartą gębę. Ponadto rzecz, która zwie się miareczkowaniem a
co jest w rzeczywistości pomiarem ilości przeciwciał we krwi po szczepieniu na
wściekliznę. Wynik musi być większy niż 0,5. Samo to trwa ze dwa miesiące.
Znaczy wynik elektroniczny przychodzi w miarę szybko, bo już po dwóch
tygodniach. Niestety certyfikat papierowy otrzymuje się najwcześniej po sześciu
tygodniach. Bo z Niemców jedzie. Moje stado zostało przebadane z należytym
wyprzedzeniem, jak na odpowiedzialnego wystawcę przystało. Jakie było moje
zaskoczenie, kiedy się dowiedziałem, że Lisu jak najbardziej, Sroka Super, Ruda
yyy coś nie wyszło i trzeba powtórzyć. AAAAA to się nie dzieje. Do wystawy
miesiąc. A ta pokraka mała i czerwona, choć jakże piękna i kochana nie ma
miareczkowania. Na gwałt nowe badanie trzeba zrobić. Cóż. Wynik papierowy nie
przyszedł do dzisiaj. Miareczkowanie w paszporcie zostało oparte o
elektroniczny wynik przesłany z laboratorium na jeden dzień przed wyjazdem.
No
rzutem na taśmę. W międzyczasie gdzieś odezwał się nasz hotel. Ponoć wszystko
jest w porządku i psy są przyjmowane bez problemu. Śpieszą jedynie donieść, że
psy do 3 kg. Do kurwa ilu??? Ludzie. Takich psów nie ma! A jak są, to to nie są
psy. Psy nie ważą do 3 kg. Tyle to waży zapasiona świnka morska albo kurczak
rasy brojler. Więc korespondencja z hotelem. Tym zajmowała się moja rozsądna
żona. Wytłumaczyła państwu w hotelu, że istotnie posiadamy zwierzęta. Istotnie
waż nieco więcej niż 3 kg. A tak właściwie to są chomiki, ale ostatnio nieco
przesadziły z ziarnami. No wiedzą państwo te zboża Emo i pestycydy i jeszcze
efekt cieplarniany. No utyło im się odrobinę. Oni, że wszystko rozumieją, że
nie ma sprawy, że przyjeżdżajcie. Trzeba tylko nieco dopłacić. Nieco to znaczy,
ile? liczycie od kilograma powyżej trzech? Nie, jednorazowo za pso-chomika. A
wiela tego będzie? No tyle i tyle. Ufff ważne, że przyjmą. Ale można by
zaznaczyć to na początku, a nie na dwa tygodnie przed wystawą. Zwłaszcza, że
rezerwacja robiona 3 miesiące temu. No cyrk i wojna jakaś. Koniec, końców
zapakowaliśmy się w samochód i jedziemy. Transport też nieco cudacznie
wyglądał. Pojazd do największych nie należy. A w nim jakieś bagaże, psy,
klatki, psy, moja żona, psy, kanapek jak na wyprawę siedmiodniową do miejsca,
gdzie supermarketu nie uświadczysz, co więcej powszechnie znany jest fakt braku
żywności. No istny festyn, tyle że mobilny. Dojechaliśmy do granicy. Stanęliśmy
i podziwiamy. Niby nie ma na co patrzeć, bo noc ciemna choć oko wykol. Trzeci
stopień zasilania i latarnie nie świecą. Ale podziwiać warto. Pewne rzeczy
zobaczyć można tylko tutaj i nigdzie indziej. Kolejka idzie dość sprawnie. Co
więcej jest specjalnie wyznaczona bramka oznakowana jako tylko dla obywateli
UE. Trzy pojazdy przed nami. No i o co tym wszystkim czarnowidzom chodziło.
Jakie godziny stania, jakie koszmarne kolejki. Przecież to potrwa chwilę. I
faktyczne. Celnik wzywa. Kontrola paszportowa, odprawa celna. O widzę, że mają
państwo pieski. Postanowiłem grać światowca co to na niejednej granicy już
paszport zgubił i dalej w deseń lekko wiejski. Ano mamy. Jakie ładne. Ano
ładne. No to proszę otworzyć bagażnik. Ano otworzę tylko proszę przytrzymać
jakby chciały uciec. Następuje chwila nieoznaczoności i konsternacji. Aaa groźne
one? Ano groźne. Znaczy gryzą? Ano mogą. Eee to chyba nie ma potrzeby otwierać!
Nie no co pan, otworzę. Nie, nie trzeba. Oj tam, oj tam tylko pan łapie tego
dużego, bo po pana stronie wyskoczy. NIE TRZEBA OTWIERAĆ! Serio - zdziwiłem się
teatralnie. Oskara mam w kieszeni, ach ten JA. Musiałem jeszcze pokazać psie
paszporty. Bez prezentacji psów rzecz jasna. Szczególnie bez pokazywania psów.
Wszyscy dziwnie na to nalegali. Nawet moje szczere zapewnienia, że przecież na
wystawę jedziemy i wyglądają szczególnie ładnie nikogo nie przekonały. I Już
jesteśmy za granicą. I tu się zaczął trzeci świat.
Dopiero teraz zrozumiałem o
czym mówili, że stać trzeba godzinami. Jezdnia długa, że końca nie widać.
Upchana samochodami tak, że gdyby było to możliwe piętrowo by się ustawiali.
Idź szukać weta. To moja żona, wybitny specjalista w sprawie przekraczania
granicy krajów byłego bloku ZSRR. Nie będę się kłócił. Biorę dokumenty i idę
szukać. Trzecia w nocy, a ja kilkaset metrów dalej dogaduje się ze strażnikiem
granicznym w kwestii gdzie znajdę wetwracia. Celnik wyraz twarzy miał tylko
nieco inteligentniejszy od słupka, o który się opierał. Ale wykazał szczególne
zainteresowanie moim problemem. Wylewnie i drobiazgowo wyjaśnił mi, zapewne w
języku uzbekistańskim, bo ni cholery nie zrozumiałem, że jak się dalej będę
pchał w przejście graniczne to po łbie dostanę. Słów nie rozumiałem, ale gesty
i owszem. Zaprałem moje dokumenty i wróciłem w noc do samochodu. I co już
załatwiłeś. Pyta żywo zainteresowana moja współhodowczyni. Znaczy co? Gram
idiotę. Gówno. Słyszę w odpowiedzi. A to tak. Tam jest ubikacja. Lekarza.
Załatwiłeś pieczątkę od weta? Nie. To idź i załatw. Bo na stronie pisali, że
trzeba od razu do weta iść po pieczątkę. Więc tłumaczę, że jesteśmy na pasie
demarkacyjnym i do granicy to jeszcze ze trzysta metrów kolejki. I jak
dojedziemy to poszukam weta. No dobra to gdzie ta toaleta. Jaka toaleta, aż
mnie w fotel wbiła tak nagła zmiana tematu. No ta, w której byłeś. Ręce mi
opadły.
Po jakichś trzech godzinach dotarliśmy do szlabanu. Podniósł się.
Przekroczyliśmy pas ziemi niczyjej. Znaleźliśmy się na terenie Ukrainy.
Opuściliśmy cywilizację. Cyrk trwał nadal, tyle, że teraz w cyrylicy. Cdn…
Hmmm jak ja latalem z moim "Rudzikiem" mielem tylko pszport jego,,pieczątki o szczepieniach i tyle:)))
OdpowiedzUsuńDzisiaj nie ma już tak lekko ��
OdpowiedzUsuńCo z drugą częścią? Czekamy������
OdpowiedzUsuń