Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróż z psami. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróż z psami. Pokaż wszystkie posty

piątek, 5 stycznia 2018

Ruda tańczy jak szalona



Niedawno zwrócono mi uwagę, że nie napisałem ani słowa o tym, jak to do stada dołączyła niejaka Ruda. Niniejszym postaram się naprawić ten błąd. Był to kolejny pies w naszej hodowli i sprawa była raczej poważna. Wymagała zastanowienia i przemyślenia. W końcu to nie w kij pierdział. Jeśli się źle do tego zabierzemy skończy się tragedią albo czymś jeszcze gorszym. No wiecie wprowadzenie nowej suczki do funkcjonującego już stada Akit nie powinno odbywać się pochopnie i bez właściwego przygotowania. W naszym domu już rozgościła się na dobre Sroka, która uważała się za szefową. A tu nagle takie małe, takie rude, takie śliczne wkracza w jej świat. I co z tym zrobimy? Jak ugryźć ten problem? Może bezpośrednio? Dlatego nie chcieliśmy pozostawiać tej sytuacji samej sobie.


Uważaliśmy, że mniej niż całkowita kontrola nie wchodzi w grę. Ruda została znaleziona na końcu świata, w miejscu malowniczo zwanym Sewastopol. To w hmm, kiedyś Ukraina, obecnie Rosja. A może odwrotnie. Kto ich tam wie? W gazetach piszą o tym regionie Krym. W każdym razie daleko. Jak się okazało transport jest nieco skomplikowany z miejsc tak odległych i tak nie-europejskich. Ruda, wtedy jeszcze Hitomi, miała podróżować z rzeczonego Sewastopola do Moskwy. To takie miasteczko na wschodzie. Mają tam jakiś placyk z czerwonym brukiem i taki domek zwany krem. Ale pisany z L na końcu- pewnie z francuska. Czy jakoś tak, no podróż życia. Bo niby po jaką cholerę wysłać psa najkrótszą drogą, skoro można przez Kamczatkę. W końcu to Japończyk, więc niech jedzie przez Japonię. Ale nic nie mogliśmy na to poradzić. Transport taki już miał ustalony przebieg trasy i nie chcieli go zmienić bo oni do Polszy to tylko przez Syberię i ani kilometra bliżej, no mentalność już taka. Jak coś do Polski to albo z syberyjskiej tundry, albo w ogóle. Tak im zostało z poprzedniego systemu. Lubią nas tam niemal tak samo jak my ich. No więc rozpoczyna się Hitomińska Wędrówka Ludów. Na początku kontakt z bazą mieli świetny. Znaczy odbierali telefony i przekazywali wyczerpujący raport o samopoczuciu naszego nowego członka rodziny, pełna profeska w wykonaniu zaprzyjaźnionego narodu z Kraju Rad. My dzwonimy. Pytamy grzecznie.
- Co z psem? A oni:
- Szto? Nie panimaju.- Zatkało mnie. 
- Jak wy niepanimaju. Gadam do was po rusku przecież! W Odpowiedzi nieśmiertelne:
- Szto?
Nie no tak to my nie porozmawiamy -Nie szto tylko co z psem?!
- Szto? -  Czuję jak coś we mnie zaraz zrobi bum.
- Z sobaką! Mówię przecież wyraźne!!
W odpowiedzi niemal widzę te znaki zapytania 
- Kakają sobaką??
No i bum. 
-Moją sabaką !!! PRZECIEŻ MÓWIĘ WIELKIMI LITERAMI I POWOLI!!!
-Aaa sobaką…
Ludzie. W końcu. 
- Tak sobaką. Odpowiadam już nieco ciszej. Słyszą mnie tylko siedem domów dalej.
- Da. Sabaćka. 
- No właśnie co z moją sabaćką. Pytam już zupełnie spokojny.
– Kakają sobaćką? Słyszę w odpowiedzi. Padłem trupem. To jak rozmowa z infolinią firmy udzielającej taniego kredytu pod zastaw domu. Postanowiłem wziąć 10 głębokich oddechów. Potem jeszcze 10. 
- Zacznijmy od początku. Zaproponowałem ...
-U was jest sabaka? Pytam.
-Da. Słyszę w odpowiedzi. Dobra nasza, mają psa.
-Mojego psa? Drążę dalej.
-Da. No jesteśmy w domu, metaforycznie oczywiście. 
- Co z nim? Jak się czuje, jak znosi podróż?
- Haraszo. Odetchnąłem z ulgą. 
- To kiedy będziecie? Drążę temat.
- A gdzie? ... Nie no jakiś Monty Phyton.
- W dupie!- Wrzeszczę
- Gdzie??? Ja nie znaju Dupie.
Nie, no zdechłem. To jak rozmowa z już nawet nie wiem z kim.
- Ludzie. Czekam na psa w Polsce. Gdzie jesteście i kiedy przyjedziecie???!!! 
Zasięg mojego głosu zwiększył się o kolejne siedem domów.
- Kakają sobaką? Aaaaaaa, QRWA moją sabaką. 
- Ale kakają?
Coś mi zaczęło świtać. 
- Skolko u was sobak?? 
- Sześć. 
Hmm. No dobra. Doszło do małego nieporozumienia. Bo ja myślałem, że tylko z moim psem jadą. A tu jak się okazuje transport na szeroką skalę zakrojony. Więc tłumaczę, że jest ruda i słodka i Akita i słodka i śliczna i taka moja. W odpowiedzi chwila ciszy. 
 -A. Da. Horosza dziewoćka.- To już wiem. 
-To kiedy będziecie?
-Gdzie? 
Hmmm myślę sobie oni to specjalnie robią? -No u mnie. Nadal spokojny.
-Gdzie?? Qrw… w przedpokoju. Ale spokojnie odpowiadam. 
- W Polsce. W Osowcu dokładnie.
- Aaa da. Osowiec. Za dwa dni.
- Za ile?!
- Za dwa dni. 
- Wiecie, że Akit nie można wwozić do Chin?
- Jakich Chin??
– A ile Chin, szlag mnie trafi znacie?
– Szto? 
Popadłem w stupor i trwałem w nim kilka sekund. W końcu mój umysł odnalazł mnie i byłem w stanie odpowiedzieć.
-Dlaczego za dwa dni?
- Bo tyle trzeba, coby z Moskwy przez Litwę dojechać do Warszawy.
10 głębokich oddechów. Potem jeszcze 10. I szybka rozmowa na migi z przebywającą obok żoną. „Zrób mi nerwosol z melisą”. Równie szybka odpowiedź. Jaki nerwosol? „To nalej mi setkę. NIE! Dwie setki”.
- Dlaczego jedziecie przez Litwę?
- Bo inaczej się nie da.
Znaczy co? Jedną ulicę tam mają? Z Moskwy do Rygi i nic w bok? Ale wyżej ogona nie podskoczę. Przyszło się pogodzić z nieuniknionym. 48 godzin. W sumie to nawet nieźle. Bo możemy razem, ja i moja małżonką, stojącą obok mnie ze szklanką przeźroczystego płynu pojechać na wystawę. A to ważna wystawa. 40-lecie klubu Akit w Niemczech. Trzy koma siedem dziesiątych Akity na metr kwadratowy. No Akit po sam sufit. Więc postanowione jedziemy razem. Pojechaliśmy. Wystawa spełniła wszystkie nasze oczekiwania. Szkoda, że nie wygraliśmy. Ale co tam. Piękne psy, było na czym oko zawiesić. Wystawa trwa dwa dni, więc jest czas pooglądać psy. Do tego można posocjalizować się w towarzystwie. Pierwszy dzień za nami. Niestety z przewoźnikiem kontakt urwał się magicznie. No jak za dotknięciem rózgi Dziadka Mroza. Byli i nie ma. Zapewne zostałem dodany do listy osób, od których się nie odbiera. Przyznaję krawatu nie miałem, a jak powszechnie wiadomo „klient w krawacie jest mniej awanturujący się”. Na szczęście przerwa technologiczna trwała nie dłużej niż 24 godziny. Stany lękowe i traumę dało się powstrzymać już w siódmym miesiącu terapii zajęciowej z psychologiem, psychiatrą i oddziałem szybkiego reagowania. Okazało się, że jechali przez tereny, gdzie poczta dostarczana jest przez gołębie, a telefon komórkowy jest podstawą do oskarżenia o czary. Ponieważ nie chcieli dołączyć do grupy stanowiącej opał na zimne dni, przezornie powyłączali telefony i ukryli je wewnątrz przemytniczego schowku w nadkolu. Po przejechaniu ciemnych miejsc nieoznaczonych na mapie, bo miejscowi zjadają kartografów, kontakt wrócił. Okazuje się, że oni są pod Warszawą. !!!.
- Gdzie?!?!
- No pod Warszawą.
- Znaczy taką Polską Warszawą? Taką z Syrenką?
- Da. Minęliśmy Suwałki. Aaaa. Pod taką Warszawą. Dobrze, proszę jechać ostrożnie. Drogi nie są tam najlepsze. Chwila namysłu. Nawigacja ustawiona, walizki spakowane, psy rozsadzone w samochodzie. Wracamy. Cóż szanse były wyrównane. Oni mieli jakieś 400 km, my 900. Dojechaliśmy jakieś pół godziny po nich. Pierwszy raz na żywo zobaczyliśmy naszą małą Hitomi. No po prostu szał. Jaka ona śliczna. Jaka śliczna i mądra. Jaka śliczna, mądra i posłuszna. Jaka śliczna … itd. 


Oczywiście nie zaniedbaliśmy środków ostrożności. Smycze i całkowita kontrola. W końcu to nowy członek stada. Wprowadzać należy ostrożnie. Po małym kawałeczku. Nic na siłę. Najsampierw Lisu. On jest rozsądny. Nowy w domu to dla niego żadna nowość. Lisu podszedł do sprawy jak zawodowiec. Obejrzał. Powąchał z przodu. Powąchał z tyłu. Oddał mocz na głowę. Stracił zainteresowanie. Kurde! Co za profesjonalizm! Ze Sroką byliśmy jeszcze ostrożniejsi. W końcu to dziewczyny. Nikt normalny nie wie, jak zareagują na siebie dwie baby. Zapewne się obrażą. Okazało się, że Sroka przyjęła, wtedy jeszcze nie Rudą, dobrze. Podeszła, obejrzała, odeszła udając kompletny brak zainteresowania. Niestety Ruda nie podjęła wyzwania. Poleciała gryźć Lisa w uszy. Takiego afrontu Sroka nie mogła ignorować. Niby co? Szczeniara będzie ją ignorowała? Niedoczekanie. Nonszalancko znalazła się w okolicy Rudej i niby to przypadkiem nosem ją trafiła. Po przypadkowym obwąchaniu, któremu to Ruda poddała się z całkowitym brakiem zainteresowania i bez wzajemności Sroka nieco speszona warknęła, ale jakoś tak bez przekonania. Zwłaszcza, że została kompletnie olana. Pofukała jeszcze chwilę, ale bardziej z poczucia obowiązku niż prawdziwej potrzeby. Ruda nadal bardziej interesowała się uszami Lisa niż obrażoną Sroką. Tego było już za wiele dla biednej Sroczki. Zaszyła się w kąciku i dąsała ostentacyjnie. Wprowadzenie Rudej przebiegło bez żadnych zakłóceń. Pomimo olewającego stosunku do życia, który Ruda prezentowała na każdym kroku, nie była dopuszczana do pozostałych psów samopas. Trwało to kilka dni. Do chwili, kiedy byliśmy pewni, że można pozostawić psy same i nie trzeba będzie inwestować w weta. 
Wbrew pozorom największy problem zaistniał podczas nadawania imienia. My jesteśmy z tych niereformowalnych, którzy nazywają psy po swojemu. Niby w rodowodzie ma Hitomi. Ale jak to tak wołać. Hitominko!? Hitomko?! Hitomciu??!! No weźcie tak się w parku wydzierajcie. Zaraz się zjawi ekipa z kaftanem i prokurator z zarzutami o terroryzmie. Jakbyście co najmniej coś o Allachu wrzeszczeli. No nie ma inaczej. Trzeba psiaka po swojemu, bo tak i chu…, że kaszubską asertywnością zarzucę. Więc cała rodzina przystąpiła do wymyślania imienia dla młodej. Oczywiście zrobiliśmy to w jedynym i niepowtarzalnym stylu naszej rodziny. Każdy na własną rękę, bez porozumienia z resztą. Mój synek z właściwą sobie prostotą i zrozumieniem rzeczy oświadczył - Piesek nazywa się Hitomi więc może nazywajmy ją Hitomi, zatkało nas. Logiczne, oryginalne, niebanalne, ale jakieś wtórne.
- Nie synku, chyba nie będzie to Hitomi.
- Ale ona tak ma na imię, pada odpowiedź. No i kłóćcie się z taką logiką. Chwilę trwało zanim wytłumaczyliśmy mu sens nadawania naszego imienia. Zrozumiał, przyznał nawet, że to ma sens. Następna była córka. Oczywiście, nic co się mówi w domu nie może ujść jej wyczulonemu słuchowi. Przecież trzeba o czymś w szkole pani opowiedzieć. I tak podsłuchawszy, jak zachwycamy się oczkami szczenięcia zdecydowała, że będzie się nazywała Oczko. Padło jeszcze kilka propozycji takich jak Gwiazda, Księżniczka i kilka innych, których nie pamiętam. Przez następnych kilka dni panował kompletny chaos. Każdy wołał na maluszka inaczej. Doszło do tego, że w jednym zdaniu potrafiliśmy nazwać ją trzema różnymi imionami. Na szczęście ona ni cholery nie rozumiała o co nam chodzi. Bo ona tylko pa ruski gadała. Co by się nie mówiło, nic nie docierało. Olśnienie napadło moją żonę, która zaobserwowała charakterystyczny błysk niezrozumienia w oczku. Ma wprawę, obserwuje mnie przecież od dawna i wie jak wygląda ten błysk. No wiecie, gdy do mnie mówi, a ja nie wiem o czym. Bo przecież mówiła mi o tym jakiś kwartał temu. Powinienem przecież pamiętać. W końcu ona pamięta. Tak więc to ona zaobserwowała kompletny brak zrozumienia. Na jej to polecenie zacząłem porozumiewać się z Rudą w jej rodzimym języku. To dopiero był szał radości. Nareszcie ktoś mówi po ludzku. W końcu trzeba było podjąć męską decyzję. Jedna Akita, jedno imię. A imię jej Ruda, żeby sparafrazować pewien tytuł.


Ja wymyśliłem, ja sam. To położyło kres zamieszaniu. Jest ruda i będzie Ruda. Najlepiej skonkludował to Eryk.
-Tato ale ona ma już imię. – No właśnie synku, nazywa się Ruda.
-Nie tato, ona nazywa się Hitomi. No tak… niektóre rzeczy się nie zmieniają.

Ja
Loki


czwartek, 26 października 2017

Veni, vidi, vici EDS 2017 KIEV część 2


Jako że chcemy uchodzić za światłych obywateli Europy, przeczulonych na punkcie wszelkiej maści pozwoleń i deklaracji, natychmiast pobiegłem szukać weterynarza. W celu uzyskania niezbędnych zaświadczeń uprawniających nas do pobytu na terenie obcego państwa. Po trzecim maratonie wzdłuż kolejki uzyskałem w końcu odpowiedź, że jak będę odprawiany to ktoś weta wezwie. A teraz mam się nie pętać wśród samochodów, bo ktoś mnie rozjedzie. Najpewniej celnicy, bo jestem namolny i dupę zawracam jakimiś psami. Jak się okazało podczas odprawy celnej, weterynarz jest nieobecny. Bo jest 3 w nocy, a uczciwi urzędnicy państwowi o tej porze to uczciwie śpią w domu. I ponownie żebym dupy nie zawracał i nie tamował kolejki. No nic. Podwinąłem ogon pod siebie i przekroczyłem granicę nie będąc sprawdzany weterynaryjnie. No to jesteśmy na terenie państwa w stanie wojny. Niby środek Europy, a jakoś tak nie tak. Z wypowiedzi na mądrych forach byliśmy świadomi, że polską walutę najlepiej wymienić na granicy. Ale przelicznik nijak się nam nie zgadzał z tym czym raczyło nas mądre forum. Ci na Ukrainie też łby mają i pokapowali się, że gdzieś się coś dzieje, najpewniej z psami związane, bo co i rusz przylatują ludzie objuczeni klatkami i psami w klatkach. Więc przelicznik na bogato podkręcili. Wiadomo stać cię na psy stać cię i na podwójną stawkę za ichniego Uach-a. Okradać to my a nie nas orzekliśmy chórem. Nie będziemy przepłacać. Nie będziemy wspierali lokalnej polityki cinkciarskiej. Najpewniej w kantorze stojącym przy szosie na Kijów jakieś 100 km. dalej przelicznik będzie uczciwszy. Jak się okazało pierwszy kantor poza granicą znajdował się 500 km. dalej w Kijowie. I faktycznie miał uczciwszy przelicznik, niestety nie tak bardzo jak nam się wydawało. Ale co tam każde 3 grosze zaoszczędzone to też pieniądz. Ale póki co jedziemy przez Ukrainę. Podziwiamy piękne pejzaże. Konie w ilości mnogiej pasące się na pastwiskach. Człowiek odnosi wrażenie, że znalazł się w jakimś raju agroturystycznym. Na lewo koń na prawo dwa, a środkiem szosa bieży. Żeby sparafrazować popularną piosenkę byłego systemu. Aż tu nagle niespodzianka. Poboczem przemieszcza się wóz. Taki jak u mojego wujka na wsi widziałem, ze dwadzieścia, nie lepiej ze trzydzieści lat temu. Taki drabiniasty. Wyładowany słomą w snopkach. W snopkach! Szkoda, że dzieci nie zabraliśmy. Snopki bym im pokazał. Bo u nas to tylko w skansenie na Mazurach albo innych Bieszczadach można takie zobaczyć. I ten wóz koń ciągnie. Znaczy się, że jak? To nie agroturystyczne koniki? Tylko do pracy w polu. Ludzie trójpolówka, pług jednoskibowy i konie pracujące w polu odeszły już do lamusa. I to wiele lat temu. Ogarnęła mnie dziwna groza i w głowie pojawiło się nie wiem czemu „Strefa Mroku – Uwięzieni w czasie”. Droga w sumie dobra, pewnie na euro wybudowana. No przecież ciągnik powinien jakiś dojechać. Ale nie. Nie dojechał. A jak już zobaczyłem ludzi układających własnymi „rencami” snopki ze zboża to zdębiałem. Oj mechanizacja nie dotarła jeszcze w te strony. I wtedy zacząłem się bać. W baku ćwiartka, w kieszeni waluty żadnej, znaczy ichniej, bo nasza i ta lepsza to jest. Stacja benzynowa mijana co jakiś czas wygląda jak obiekt napadu wojowników autostrady rodem z „Mad Maxa”. Kantoru ani widu, ani słychu. Zresztą nie jestem pewien, czy jakbym zaczął pytać o wymianę walut to wyszedł bym z tej konwersacji żywy.
A może wzorem starych bajek z przed wieków, autochtoni widząc obcego postanowili by go zjeść? A ja taki napchany cholesterolem z Mac’Donalda. Jeszcze bym im zaszkodził, potruł co gorsza. Oni przecież nieprzyzwyczajeni do żywności z barwników, konserwantów i różnych takich E-ileśtam. Kurde jeszcze mnie o ludobójstwo oskarżą. No tego bym nie przeżył. Taka reklama naszego wspaniałego kraju. I te nagłówki w lokalnych piśmidłach. „Wraży Polak otruł podstępnie lokalną społeczność w akcie bezsensownego sabotażu”. No wstyd i hańba. I jeszcze moje zdjęcie. Choć pewnie lajków na FB miałbym z tysiąc. W końcu na horyzoncie ukazała się jakaś mniej lub więcej cywilizacja. Znaczy miasto chyba jakieś. Niestety nie dane nam było go obejrzeć z bliska, albowiem droga szerokim łukiem omijała, ów przybytek kultury, luksusu i kantorów zapewne. Ha, ale cóż to? Cóż to? Nawet na przedmieściach pyszni się stacja benzynowa rodem z naszych czasów. I nawet nie napadnięta przez koczowniczych nomadów autostrady. Zajechaliśmy na parking. Z pewną tak nieśmiałością zbliżyliśmy się do lśniących chromem drzwi. I przez okno zaglądamy czy aby płatności kartą przechodzą. Bo na drzwiach, jeśli nalepka z wizerunkami kart obsługiwanych była, to dawno temu ktoś ją ukradł. Pewnie w celach zarobkowych. Na stacji zaparkowane pojazdy, ostatni raz tyle Ład to w muzeum motoryzacji widziałem. A i duży fiat 125p przewija się całkiem często, przeplatany wołgą i moskwiczem. Ukraina powinna być Mekką wielbicieli aut ze słusznym rocznikiem w dowodzie. No mówię wam. Co drugi obywatel jeździ tam zabytkiem. Ale nic to. Moja żona, odważnie weszła do przybytku nowoczesności. Ja natomiast postanowiłem rozkminić system tankowania paliwa. Po kilku próbach doszedłem do 95% pewności, że to co zamierzam wlać w bak to paliwo znane wszystkim jako ON. Wepchnąłem dozownik w dziurę baku i cisnę. Cisnę. I cisnę. Nic nie leci. Kurde, jeszcze nie zacząłem, a już popsułem. Jak nic Polak przyjechał i całą stację benzynową popsuł samą obecnością. Idę więc na stanowiska z kasami i tłumaczę, że to nie moja wina, ja tylko dotknąłem. Nic nie robiłem i nie będę płacił za popsucie całej stacji. Bo jak już to tylko ten jeden popsułem. Pani w kasie patrzy na mnie wzrokiem kompletnie wypranym ze zrozumienia. Ostatni raz widziałem taki u nauczycielki w ogólniaku, kiedy zawile tłumaczyłem brak zadania domowego spowodowany uderzeniem niewielkiej asteroidy w biurko, na którym leżał mój zeszyt. Widząc, że tłumaczenia nie odnoszą rezultatu już miałem zamiar się rozpłakać i brać ją na litość, kiedy dotarło do mnie, że chcę wiedzieć, ile chcę zatankować. Znaczy jak to ile? Do pełna. Ale ile? No DO PEŁNA, wychodzę z założenia, że jeśli będę mówił głośno i powoli to mnie zrozumieją. Dodaję, że na Ukrainie to nie działa. A ile to jest do pełna. A skąd ja kurwa mogę wiedzieć. Co ja w baku z miarką siedzę. Dłuższa wymiana zdań i gestów doprowadziła do poznania zadziwiającego obyczaju. Ja mówię, ile chcę paliwa, w litrach. Oni kasują za to i puszczają wachę do baku. Poleciałem do samochodu sprawdzić, ile mi brakuje. Szybkie obliczenia z suwakiem logarytmicznym doprowadziły mnie do opinii, że 40 litrów powinienem zmieścić. A jak się nie zmieści to co? Na asfalt wyleję? No dobra niech będzie 35. Zatankowałem. Dumny i blady włączam silnik. Kurde, 40 też by wlazło. I tak tocząc się po drodze przygotowanej na euro dotarliśmy do miasta Kijów. 

Na przedmieściach musieliśmy się upewnić, u miejscowej policji czy to aby ten właśnie Kijów. Okazało się, że chyba ten. I, że do centrum to w prawo trzeba skręcić. Jako że karty telefoniczne miejscowych telefonii po drodze były niedostępne, a transmisja danych roamingowych na Ukrainie liczona jest w setkach złotych, zmuszeni byliśmy korzystać z miejscowej pomocy. Mieszkańcy Kijowa są bardzo uprzejmi i chętni do udzielania wskazówek. Jak się okazało wszyscy znali hotel, gdzie mieliśmy się zatrzymać. Szkoda tylko, że każdy znał inny nasz hotel. Udzielili nam szczegółowych wskazówek dzięki, którym już po godzinie błądzenia byliśmy w hotelu. Co więcej napotkaliśmy pierwszy od granicy kantor, w którym zaopatrzyliśmy się w miejscową gotówkę, wdzięcznie nazywaną Hrywny. Co na polski tłumaczone jest Łachy. Przelicznik o 3 grosze mniejszy niż na granicy. Tutaj najwidoczniej też słyszeli o psiarzach. Hotel jak się okazało, był całym kompleksem budynków. Całkiem okazałych. W recepcji doszło do pewnego zabawnego nieporozumienia. Albowiem, podczas rezerwacji została pobrana opłata, która później została zwrócona, z niewiadomych przyczyn i trzeba zapłacić jeszcze raz. Oczywiście ustalenie czy została zwrócona czy nie musiało poczekać do chwili powrotu. Bo od nich do polskich banków jakoś nie da się zadzwonić. No wiecie zmiana czasu, ustroju, mentalności. Znaczy się, że co? Nie ma dla nas pokoi? Nie no są. Tylko trzeba za nie zapłacić na miejscu. Widząc jak mojej żonie, odpowiedzialnej za płatności, żyłka pulsuje na skroni doszedłem do wniosku, że pani w recepcji jest na dobrej drodze do utraty fizjonomii. Nie chcąc spędzać pobytu na wizytach w areszcie, postanowiłem jakoś uspokoić moje lepsze pół. Spokojnie więc i uprzejmie poprosiłem ją o odprężenie się. Nie będę składał zawiadomienia o ciężkim uszczerbku na zdrowiu. W końcu to moja żona, jeszcze mi dołoży więcej. Ale podziałało. Jak tylko zdjęliśmy śmiertelnie przerażone psy z kandelabrów, psy dodaję znane z braku lęku i szaleńczej odwagi. Moja małżonka, już znacznie bardziej odprężona przystąpiła do finalizacji naszego pobytu w rzeczonym hotelu. Myślę, że dużo pudru i innych podkładów ukryją sińce na mojej twarzy. A jakby co to powiem, że mnie autobus potrącił. Trzy razy. A i jeszcze sprawa przesyłki. Kiedy już wszystko było załatwione. Zameldowani i my i psy. Moja żona głosem słodkim jak mniód pyta czy już doszła do nas paczka, wysłana na adres hotelu. Bo na wystawę zamówione zostały specjalne sznury-smycze, takie do wystawiania Akit. Jako że nie zdążyłyby dojść do nas w Polsce, poprosiliśmy o przesłanie na adres hotelu. Pani miotała się dłuższą chwilę po recepcji i zapleczu. W końcu ustaliła. Paczki nie ma. A kiedy będzie? No jeśli nie przyszła dzisiaj to najpewniej w poniedziałek. Bo teraz jest długi weekend i poczta ma wolne. ŻE KURWA CO PROSZĘ. Przecież my wyjeżdżamy w niedzielę. Nie, no jakiś film. Czeski chyba zresztą. Czy cokolwiek w tym wyjeździe pójdzie tak jak powinno? Czy w tym popierdolonym kraju cokolwiek działa tak jak trzeba? Czułem się jak w jakiejś ukrytej kamerze. Nawet zacząłem się rozglądać za scenarzystami pochowanymi w krzakach. Filmowców nie było. Chyba. No nic to. Idziemy na apartamenty. O i tu zaskoczenie. Pokój wielki jak kort. Z przedsionkiem wielkim jak szatnia szkolna. Co prawda w szafie tylko jeden wieszak, ale jakoś będziemy umieli z tym żyć. Nasze psiaki stanęły na wysokości zadania. Lisu wpadł do środka jak dziki i w pierwszym odruchu zaczął znakować teren. Tu i tu, i tam. Zanim zdążyliśmy zareagować objuczeni tobołami mocz radośnie spływał po ścianach. Nie myśląc wiele porwaliśmy za papierowe ręczniki, służące za papier toaletowy i nuże usuwać znakowania. W czasie, kiedy byliśmy na kolanach, Ruda nasze szczęście i kochanie, wskoczyła na łóżko i na samym środeczku wielkiego dwu a nawet trzy osobowego wyra, spompowała się jak cysterna. Ona przez całą drogę, pomimo licznych spacerów i obejścia całego terenu hotelu dwukrotnie musiała to w sobie dusić. No szlag, specjalnie ściskała zwieracze, żeby zrobić coś takiego. Innego wyjścia nie ma. Porzuciłem wycieranie podłogi na rzecz ratowania posłania. Cały czas mając na oku Srokę i tylko czekając, kiedy postawi klocka w przedsionku. Czując na sobie ciężar mojego spojrzenia udawała, że wcale nie stoi w pozycji „na kangura” tylko z zainteresowaniem ogląda kasetony na suficie. No wiecie, taka kontemplacja w pozycji sedesowej. Ponoć to uspakaja. Na szczęście materac uratowałem.
Ale cała pościel do wymiany. W recepcji ustaliłem, że jestem prostak i świnia, bo zaszczałem pościel zanim jeszcze wszedłem do pokoju. Cóż trochę racji mają. Moje psy moje szczochy. Poinformowano mnie, że muszę zapłacić za czyszczenie i nową pościel dostanę, kiedy pani z pralni będzie miała wolną chwilę by mi ją wydać. Ale mam nie oczekiwać cudów. Długi weekend jest. Pościel otrzymałem po czwartej wizycie, kiedy oświadczyłem kategorycznie, że idę spać i chcę moją starą pościel. Która już pewnie przeschła. I w dupie mam, że śmierdzi. Tak się zakończył nasz pierwszy dzień na Ukrainie. Wrzody rozbolały ze zdwojoną siłą. Mam już umówionego terapeutę z doświadczeniem w leczeniu traumy pourazowej. Ponoć tylko 15 miesięcy spotkań. Łatwizna. Nie ma co ładne wakacje, a ja się terrorystów obawiałem. Głupi ja. Obsługa hotelowa, to dopiero wyzwanie. Nic tylko polecać. Co nie znaczy, że szopka pisana cyrylicą dobiegła końca. Cdn…