Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szczeniak. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szczeniak. Pokaż wszystkie posty

piątek, 5 stycznia 2018

Ruda tańczy jak szalona



Niedawno zwrócono mi uwagę, że nie napisałem ani słowa o tym, jak to do stada dołączyła niejaka Ruda. Niniejszym postaram się naprawić ten błąd. Był to kolejny pies w naszej hodowli i sprawa była raczej poważna. Wymagała zastanowienia i przemyślenia. W końcu to nie w kij pierdział. Jeśli się źle do tego zabierzemy skończy się tragedią albo czymś jeszcze gorszym. No wiecie wprowadzenie nowej suczki do funkcjonującego już stada Akit nie powinno odbywać się pochopnie i bez właściwego przygotowania. W naszym domu już rozgościła się na dobre Sroka, która uważała się za szefową. A tu nagle takie małe, takie rude, takie śliczne wkracza w jej świat. I co z tym zrobimy? Jak ugryźć ten problem? Może bezpośrednio? Dlatego nie chcieliśmy pozostawiać tej sytuacji samej sobie.


Uważaliśmy, że mniej niż całkowita kontrola nie wchodzi w grę. Ruda została znaleziona na końcu świata, w miejscu malowniczo zwanym Sewastopol. To w hmm, kiedyś Ukraina, obecnie Rosja. A może odwrotnie. Kto ich tam wie? W gazetach piszą o tym regionie Krym. W każdym razie daleko. Jak się okazało transport jest nieco skomplikowany z miejsc tak odległych i tak nie-europejskich. Ruda, wtedy jeszcze Hitomi, miała podróżować z rzeczonego Sewastopola do Moskwy. To takie miasteczko na wschodzie. Mają tam jakiś placyk z czerwonym brukiem i taki domek zwany krem. Ale pisany z L na końcu- pewnie z francuska. Czy jakoś tak, no podróż życia. Bo niby po jaką cholerę wysłać psa najkrótszą drogą, skoro można przez Kamczatkę. W końcu to Japończyk, więc niech jedzie przez Japonię. Ale nic nie mogliśmy na to poradzić. Transport taki już miał ustalony przebieg trasy i nie chcieli go zmienić bo oni do Polszy to tylko przez Syberię i ani kilometra bliżej, no mentalność już taka. Jak coś do Polski to albo z syberyjskiej tundry, albo w ogóle. Tak im zostało z poprzedniego systemu. Lubią nas tam niemal tak samo jak my ich. No więc rozpoczyna się Hitomińska Wędrówka Ludów. Na początku kontakt z bazą mieli świetny. Znaczy odbierali telefony i przekazywali wyczerpujący raport o samopoczuciu naszego nowego członka rodziny, pełna profeska w wykonaniu zaprzyjaźnionego narodu z Kraju Rad. My dzwonimy. Pytamy grzecznie.
- Co z psem? A oni:
- Szto? Nie panimaju.- Zatkało mnie. 
- Jak wy niepanimaju. Gadam do was po rusku przecież! W Odpowiedzi nieśmiertelne:
- Szto?
Nie no tak to my nie porozmawiamy -Nie szto tylko co z psem?!
- Szto? -  Czuję jak coś we mnie zaraz zrobi bum.
- Z sobaką! Mówię przecież wyraźne!!
W odpowiedzi niemal widzę te znaki zapytania 
- Kakają sobaką??
No i bum. 
-Moją sabaką !!! PRZECIEŻ MÓWIĘ WIELKIMI LITERAMI I POWOLI!!!
-Aaa sobaką…
Ludzie. W końcu. 
- Tak sobaką. Odpowiadam już nieco ciszej. Słyszą mnie tylko siedem domów dalej.
- Da. Sabaćka. 
- No właśnie co z moją sabaćką. Pytam już zupełnie spokojny.
– Kakają sobaćką? Słyszę w odpowiedzi. Padłem trupem. To jak rozmowa z infolinią firmy udzielającej taniego kredytu pod zastaw domu. Postanowiłem wziąć 10 głębokich oddechów. Potem jeszcze 10. 
- Zacznijmy od początku. Zaproponowałem ...
-U was jest sabaka? Pytam.
-Da. Słyszę w odpowiedzi. Dobra nasza, mają psa.
-Mojego psa? Drążę dalej.
-Da. No jesteśmy w domu, metaforycznie oczywiście. 
- Co z nim? Jak się czuje, jak znosi podróż?
- Haraszo. Odetchnąłem z ulgą. 
- To kiedy będziecie? Drążę temat.
- A gdzie? ... Nie no jakiś Monty Phyton.
- W dupie!- Wrzeszczę
- Gdzie??? Ja nie znaju Dupie.
Nie, no zdechłem. To jak rozmowa z już nawet nie wiem z kim.
- Ludzie. Czekam na psa w Polsce. Gdzie jesteście i kiedy przyjedziecie???!!! 
Zasięg mojego głosu zwiększył się o kolejne siedem domów.
- Kakają sobaką? Aaaaaaa, QRWA moją sabaką. 
- Ale kakają?
Coś mi zaczęło świtać. 
- Skolko u was sobak?? 
- Sześć. 
Hmm. No dobra. Doszło do małego nieporozumienia. Bo ja myślałem, że tylko z moim psem jadą. A tu jak się okazuje transport na szeroką skalę zakrojony. Więc tłumaczę, że jest ruda i słodka i Akita i słodka i śliczna i taka moja. W odpowiedzi chwila ciszy. 
 -A. Da. Horosza dziewoćka.- To już wiem. 
-To kiedy będziecie?
-Gdzie? 
Hmmm myślę sobie oni to specjalnie robią? -No u mnie. Nadal spokojny.
-Gdzie?? Qrw… w przedpokoju. Ale spokojnie odpowiadam. 
- W Polsce. W Osowcu dokładnie.
- Aaa da. Osowiec. Za dwa dni.
- Za ile?!
- Za dwa dni. 
- Wiecie, że Akit nie można wwozić do Chin?
- Jakich Chin??
– A ile Chin, szlag mnie trafi znacie?
– Szto? 
Popadłem w stupor i trwałem w nim kilka sekund. W końcu mój umysł odnalazł mnie i byłem w stanie odpowiedzieć.
-Dlaczego za dwa dni?
- Bo tyle trzeba, coby z Moskwy przez Litwę dojechać do Warszawy.
10 głębokich oddechów. Potem jeszcze 10. I szybka rozmowa na migi z przebywającą obok żoną. „Zrób mi nerwosol z melisą”. Równie szybka odpowiedź. Jaki nerwosol? „To nalej mi setkę. NIE! Dwie setki”.
- Dlaczego jedziecie przez Litwę?
- Bo inaczej się nie da.
Znaczy co? Jedną ulicę tam mają? Z Moskwy do Rygi i nic w bok? Ale wyżej ogona nie podskoczę. Przyszło się pogodzić z nieuniknionym. 48 godzin. W sumie to nawet nieźle. Bo możemy razem, ja i moja małżonką, stojącą obok mnie ze szklanką przeźroczystego płynu pojechać na wystawę. A to ważna wystawa. 40-lecie klubu Akit w Niemczech. Trzy koma siedem dziesiątych Akity na metr kwadratowy. No Akit po sam sufit. Więc postanowione jedziemy razem. Pojechaliśmy. Wystawa spełniła wszystkie nasze oczekiwania. Szkoda, że nie wygraliśmy. Ale co tam. Piękne psy, było na czym oko zawiesić. Wystawa trwa dwa dni, więc jest czas pooglądać psy. Do tego można posocjalizować się w towarzystwie. Pierwszy dzień za nami. Niestety z przewoźnikiem kontakt urwał się magicznie. No jak za dotknięciem rózgi Dziadka Mroza. Byli i nie ma. Zapewne zostałem dodany do listy osób, od których się nie odbiera. Przyznaję krawatu nie miałem, a jak powszechnie wiadomo „klient w krawacie jest mniej awanturujący się”. Na szczęście przerwa technologiczna trwała nie dłużej niż 24 godziny. Stany lękowe i traumę dało się powstrzymać już w siódmym miesiącu terapii zajęciowej z psychologiem, psychiatrą i oddziałem szybkiego reagowania. Okazało się, że jechali przez tereny, gdzie poczta dostarczana jest przez gołębie, a telefon komórkowy jest podstawą do oskarżenia o czary. Ponieważ nie chcieli dołączyć do grupy stanowiącej opał na zimne dni, przezornie powyłączali telefony i ukryli je wewnątrz przemytniczego schowku w nadkolu. Po przejechaniu ciemnych miejsc nieoznaczonych na mapie, bo miejscowi zjadają kartografów, kontakt wrócił. Okazuje się, że oni są pod Warszawą. !!!.
- Gdzie?!?!
- No pod Warszawą.
- Znaczy taką Polską Warszawą? Taką z Syrenką?
- Da. Minęliśmy Suwałki. Aaaa. Pod taką Warszawą. Dobrze, proszę jechać ostrożnie. Drogi nie są tam najlepsze. Chwila namysłu. Nawigacja ustawiona, walizki spakowane, psy rozsadzone w samochodzie. Wracamy. Cóż szanse były wyrównane. Oni mieli jakieś 400 km, my 900. Dojechaliśmy jakieś pół godziny po nich. Pierwszy raz na żywo zobaczyliśmy naszą małą Hitomi. No po prostu szał. Jaka ona śliczna. Jaka śliczna i mądra. Jaka śliczna, mądra i posłuszna. Jaka śliczna … itd. 


Oczywiście nie zaniedbaliśmy środków ostrożności. Smycze i całkowita kontrola. W końcu to nowy członek stada. Wprowadzać należy ostrożnie. Po małym kawałeczku. Nic na siłę. Najsampierw Lisu. On jest rozsądny. Nowy w domu to dla niego żadna nowość. Lisu podszedł do sprawy jak zawodowiec. Obejrzał. Powąchał z przodu. Powąchał z tyłu. Oddał mocz na głowę. Stracił zainteresowanie. Kurde! Co za profesjonalizm! Ze Sroką byliśmy jeszcze ostrożniejsi. W końcu to dziewczyny. Nikt normalny nie wie, jak zareagują na siebie dwie baby. Zapewne się obrażą. Okazało się, że Sroka przyjęła, wtedy jeszcze nie Rudą, dobrze. Podeszła, obejrzała, odeszła udając kompletny brak zainteresowania. Niestety Ruda nie podjęła wyzwania. Poleciała gryźć Lisa w uszy. Takiego afrontu Sroka nie mogła ignorować. Niby co? Szczeniara będzie ją ignorowała? Niedoczekanie. Nonszalancko znalazła się w okolicy Rudej i niby to przypadkiem nosem ją trafiła. Po przypadkowym obwąchaniu, któremu to Ruda poddała się z całkowitym brakiem zainteresowania i bez wzajemności Sroka nieco speszona warknęła, ale jakoś tak bez przekonania. Zwłaszcza, że została kompletnie olana. Pofukała jeszcze chwilę, ale bardziej z poczucia obowiązku niż prawdziwej potrzeby. Ruda nadal bardziej interesowała się uszami Lisa niż obrażoną Sroką. Tego było już za wiele dla biednej Sroczki. Zaszyła się w kąciku i dąsała ostentacyjnie. Wprowadzenie Rudej przebiegło bez żadnych zakłóceń. Pomimo olewającego stosunku do życia, który Ruda prezentowała na każdym kroku, nie była dopuszczana do pozostałych psów samopas. Trwało to kilka dni. Do chwili, kiedy byliśmy pewni, że można pozostawić psy same i nie trzeba będzie inwestować w weta. 
Wbrew pozorom największy problem zaistniał podczas nadawania imienia. My jesteśmy z tych niereformowalnych, którzy nazywają psy po swojemu. Niby w rodowodzie ma Hitomi. Ale jak to tak wołać. Hitominko!? Hitomko?! Hitomciu??!! No weźcie tak się w parku wydzierajcie. Zaraz się zjawi ekipa z kaftanem i prokurator z zarzutami o terroryzmie. Jakbyście co najmniej coś o Allachu wrzeszczeli. No nie ma inaczej. Trzeba psiaka po swojemu, bo tak i chu…, że kaszubską asertywnością zarzucę. Więc cała rodzina przystąpiła do wymyślania imienia dla młodej. Oczywiście zrobiliśmy to w jedynym i niepowtarzalnym stylu naszej rodziny. Każdy na własną rękę, bez porozumienia z resztą. Mój synek z właściwą sobie prostotą i zrozumieniem rzeczy oświadczył - Piesek nazywa się Hitomi więc może nazywajmy ją Hitomi, zatkało nas. Logiczne, oryginalne, niebanalne, ale jakieś wtórne.
- Nie synku, chyba nie będzie to Hitomi.
- Ale ona tak ma na imię, pada odpowiedź. No i kłóćcie się z taką logiką. Chwilę trwało zanim wytłumaczyliśmy mu sens nadawania naszego imienia. Zrozumiał, przyznał nawet, że to ma sens. Następna była córka. Oczywiście, nic co się mówi w domu nie może ujść jej wyczulonemu słuchowi. Przecież trzeba o czymś w szkole pani opowiedzieć. I tak podsłuchawszy, jak zachwycamy się oczkami szczenięcia zdecydowała, że będzie się nazywała Oczko. Padło jeszcze kilka propozycji takich jak Gwiazda, Księżniczka i kilka innych, których nie pamiętam. Przez następnych kilka dni panował kompletny chaos. Każdy wołał na maluszka inaczej. Doszło do tego, że w jednym zdaniu potrafiliśmy nazwać ją trzema różnymi imionami. Na szczęście ona ni cholery nie rozumiała o co nam chodzi. Bo ona tylko pa ruski gadała. Co by się nie mówiło, nic nie docierało. Olśnienie napadło moją żonę, która zaobserwowała charakterystyczny błysk niezrozumienia w oczku. Ma wprawę, obserwuje mnie przecież od dawna i wie jak wygląda ten błysk. No wiecie, gdy do mnie mówi, a ja nie wiem o czym. Bo przecież mówiła mi o tym jakiś kwartał temu. Powinienem przecież pamiętać. W końcu ona pamięta. Tak więc to ona zaobserwowała kompletny brak zrozumienia. Na jej to polecenie zacząłem porozumiewać się z Rudą w jej rodzimym języku. To dopiero był szał radości. Nareszcie ktoś mówi po ludzku. W końcu trzeba było podjąć męską decyzję. Jedna Akita, jedno imię. A imię jej Ruda, żeby sparafrazować pewien tytuł.


Ja wymyśliłem, ja sam. To położyło kres zamieszaniu. Jest ruda i będzie Ruda. Najlepiej skonkludował to Eryk.
-Tato ale ona ma już imię. – No właśnie synku, nazywa się Ruda.
-Nie tato, ona nazywa się Hitomi. No tak… niektóre rzeczy się nie zmieniają.

Ja
Loki


wtorek, 6 grudnia 2016

Sroka na BIS!




Witam. Dzisiaj chciałbym podzielić się wstrząsającymi przeżyciami z pierwszej wystawy w duecie. Do tej pory na wystawy jeździliśmy z Lisem. No i raz ze Sroką, ale mnie tam nie było to się nie liczy. Przyjmijmy więc, że to jej pierwsza prawdziwa wystawa. Nie to, że tamta z moją żoną nie była prawdziwa, ale wiecie jak to jest. Była prawdziwa, ale nie tak naprawdę. Żartuję Kochanie! Nie wyrzucaj mnie z domu. W garażu jest strasznie zimno, a cały alkohol jest na strychu!
W dniu wczorajszym udaliśmy się byli do miejscowości o wdzięcznej nazwie Nowy Dwór Mazowiecki, gdzie odbywała się rzeczona wystawa. Niby trasa niedaleka, ale Sroka cierpi na wzmożoną chorobę lokomocyjną. 


Nie wiem czy kiedykolwiek widzieliście jak pies z trzeciej klasy, znaczy z bagażnika rzyga na przednią szybę? Wstrząsająco, przerażająco, brudzące doświadczenie. Oczywiście Sroka jak przystało na światowego psa a właściwie suczkę nie jeździ z głową pomiędzy łapami, o co to to nie. Jak puszczać pawia, to z rozmachem godnym księżnej. Wszyscy w aucie mają mieć pełną świadomość odruchu wymiotnego. Nie wiem czy kiedykolwiek dostaliście w potylicę wstępnie przetrawioną granulowaną suchą karmą. Jeśli nie, to polecam. Nic tak człowieka nie budzi podczas prowadzenia samochodu. Jako, że jechaliśmy w większym gronie tzn. prócz mnie i Lisa był z nami Darek ze swoją Deltą. A, no i jeszcze moja ukochana żona. Dwa piękne okazy Akiciej populacji, wykąpane i wyczesane nie mogły zostać wstępnie zarzygane przez pokurcza. Móżdżyliśmy dłuższą chwilę co począć z fantem. Dodaję, że moje wspaniałe pomysły, z workiem założonym na głowę lub przypięciem gumowymi pasami do dachu, nie zyskały aprobaty. Zdecydowano o wypróbowaniu projektu Komfort. Umieszczono rzeczoną Żygulinę na siedzeniach pasażerów z tyłu. Zaopatrzono moją żonę w przemysłowe ilości chusteczek i papierowych ręczników i pojechaliśmy. Jak to w życiu bywa, na nikogo nie można liczyć. Sroka zamiast się spektakularnie porzygać na moją lepszą połowę czy chociażby zaślinić ją dokumentnie, przestała cierpieć na chorobę lokomocyjną. Chamstwo i tyle. Na miejsce dotarliśmy bez przeszkód i wypadków nadzwyczajnych. Ku mojemu rozczarowaniu- również czyści. I po kiego diabła ja ten sztormiak zakładałem. Tylko mi niewygodnie było. Na miejscu za radą Darka zaparkowaliśmy pod jakimś wiaduktem, gdzie nie musieliśmy ponosić opłat parkingowych. Zwłaszcza, że parking był i tak zapchany na maksa. Nigdy tego nie zrozumiem. Mam stawkę na trzynastą. Ale nie, nie przyjadę o dwunastej. Przyjadę o ósmej i będę siedział jak kołek pięć godzin trzymając psa w klatce. Przecież mu tam dobrze. No patrzcie tylko jak świetnie się bawi. 

A jaki szczęśliwy jest. No z radości sika po nogach. Szkoda tylko, że swoich.  Nigdy nie zrozumiem właścicieli Yorków. Jako się rzekło: dotarliśmy. Droga do hali wystawowej trwała chwilę dzięki czemu mieliśmy czas by psy załatwiły swoje potrzeby, powąchały co tam było do obwąchania, ogólnie zażyły świeżego powietrza. Lisu i Delta jako starzy wyjadacze wystawowi szybko uwinęli się z tymi sprawami. Sroka jako debiutant nie załatwiła nic. To stres orzekliśmy. Zresztą nie ma się czym przejmować, przecież nic nie jadła. Skoro tak, to wchodzimy. Przy wejściu było drobne nieporozumienie w kwestiach płatności, bo niby jedno zgłoszenie jeden człowiek. Ale wytłumaczyliśmy panu, żeby policzył zgłoszone psy, najlepiej na palcach, to będziemy mogli skorygować ewentualną pomyłkę. Następnie policzył ludzi. Nawet użyczyłem mu własnych palców bo jemu zabrakło. Następnie zapisał wyniki na karteczce i wstawił pomiędzy nie odpowiedni znak. Miałem myśl aby dać mu do wyboru <, >, =, ale po namyśle zrezygnowałem. Jeszcze by się przegrzał przy tak skomplikowanych działaniach matematycznych. Nie była to nasza pierwsza wystawa w tejże hali więc wiedziałem co nas czeka. Dzięki zastosowaniu nowatorskiej i wysoce przenikliwej techniki bazującej na znajomości psich zwyczajów, dodać muszę, iż w całości opracowanej i wymyślonej przeze mnie, przeprowadziliśmy Lisa przez całą halę. Straty udało nam się ograniczyć tylko do dwóch zjedzonych pinczerów i jednego westi. Ale on to był wypadek i Lisu zawstydzony wypluł go bez konsumpcji. Udało nam się dotrzeć niemal w bezpośrednie pobliże ringu. Nasz był trzeci. Dotarliśmy do czwartego i dalej nie szło przejść. No nic- ciasna przestrzeń pozwala psom zacieśnić stosunki z innymi przedstawicielami rasy. Zdążyłem rozstawić boks nim Lisu zacieśnił stosunki z trzema buldożkami. Może i już nie mogły występować ale myślę, że po serii bolesnych operacji nadal uda się odratować 2/3 z nich. No, może nie było tak źle. Lisu nikogo nie zamordował. A to tylko dzięki mojej metodzie. Nie powiem Wam jakiej, bo … bo nie i już. Nie jest inwazyjna. No więc jesteśmy na miejscu. Szykujemy się rozbijać namioty, rozstawiać klatki, kojce, wybiegi, ścielimy kocyki. Sroka postanowiła brać czynny udział w przygotowaniach i jak na psa przystało, zabrała się do rzeczy z iście psią, a właściwie Akicią fantazją. Nasze miejsce, nasz teren? Nasz. Znaczy znaczymy. Jako, że dziewczyna nie poprzestaje na półśrodkach stwierdziła, że puszczenie jakiegoś małego szczocha, to poniżej jej godności. Zaczęła obrotowy taniec. Niestety nie widziałem tego bo bym przerwał i w podskokach wybiegł na zewnątrz. Cóż, nikt jej nie przeszkodził i tak na środku drogi ustawiła klocka. Jeśli brać pod uwagę, że to ze stresu i mierzyć wielkość stresu wielkością niespodzianki, to Sroka potrzebuje co najmniej rocznej pracy z behawiorystą, psychologiem, terapeutą i psychiatrą.. .plus półroczna rekonwalescencja. Widziałem konie, które nie były w stanie wycisnąć z siebie takiego stolca. Odniosłem wrażenie, że po tym wyczynie powinna stracić co najmniej połowę wagi. Nastąpiła chwila krępującej ciszy podczas której nerwowo poklepywaliśmy się po kieszonkach w poszukiwaniu torebeczki. Ale torebeczka chyba byłaby za mała. Tak więc moja kochana klepała się po kieszeniach w poszukiwaniu torebeczki, ja natomiast rozglądałem się za wiadrem. Akcja była szybka. Moje szczęście napadła jakichś obcych ludzi by użyczyli nam torby i dużej ilości papieru toaletowego- to musiało być szybkie. Z doświadczenia wiem, że jeśli nie jest to zaraz jakaś pani w to wlezie i pójdzie nieświadoma dalej rozsiewając dookoła swojski zapach psiej hodowli. Oczywiście ja, jak na prawdziwego hodowcę i właściciela psa przystało, zachowałem się profesjonalnie. Głośno wygłosiłem komentarz o potrzebie wyprowadzania psa przed wystawą i o tym jak to niektórzy dyletanci nie potrafią się zachować. I właściwie to kogo tu wpuszczają. Jakieś zasrańce! Po nieszczęsnym epizodzie z kupą mogliśmy już przystąpić do właściwej wystawy. Lisu jak to Lisu zagwiazdorzył. Znaczy miał humorki i nie wygraliśmy. Szkoda. Ale nie o Lisie piszę. Sroka natomiast pokazała klasę. Wystawiła się przepięknie. Stała ślicznie, prężyła się jak struna, łapki rozstawiała jak doświadczony wyżeracz wystawowy. No gwiazda. Pani sędzi podobała się bardzo. 

Zresztą nic dziwnego. Jest śliczna, i mądrusia, i śliczna, i posłuszna, i śliczna. Żeby tylko przestała skakać. Jak pojedziemy do Australii na wystawę kangurów mamy murowane pierwsze miejsce. Ale pomimo jej australijskich zapędów wygrała. Wzięła wszystko. No to czekamy na BiS-y. Ale To ma nastąpić za kilka godzin. Przecież nie będę trzymał psów w klatce. Postanowiliśmy zatem wrócić do domu i zjawić się później. Wiemy wszystko, w końcu mamy katalog, gdzie jak byk stoją godziny poszczególnych konkurencji finałowych. W spokoju ducha wróciliśmy do miejsca zamieszkania. Po wstępnym wyliczeniu czasu dojazdu okazało się, że powinienem wyruszyć w drogę o godzinie X. Nie zwlekając udałem się w podróż. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy na miejscu okazało się, że to cudowne wyleczenie z choroby lokomocyjnej to była taka ściema, celem uśpienia mojej czujności. Tak więc nastąpiły gorączkowe poszukiwania szmatek i papierowych ręczników. Ok. Jesteśmy o czasie. W tej chwili powinna zaczynać się konkurencja Młody Prezenter, więc jest spoko. Wchodzimy. I co widzę? Na ringu finałowym stoi pięć psów z właścicielami. Lub osobą wystawiającą- nieważne. Patrzę i powoli zaczyna mi świtać, że Młody Prezenter nie powinien mieć sześćdziesiątki z okładem. Ale myślę sobie – późno zaczął. Na ringu przygotowawczym jakieś takie podejrzanie szczeniakopodobne cosie się szwendają. Zaczyna do mnie docierać, że coś jest bardzo mocno nie tak. Biegiem do wejścia na ring. Oczywiście Sroka w tej chwili ma inne plany. Ona będzie się wąchać z hartem. Tak więc ciągnę ją za sobą. Niby powinna poruszać się głową naprzód, skoro ciągnę. A tu nie! Porusza się ogonem naprzód, pomimo, że ciągnę. Dotarliśmy. Pytam kto jest na przygotowawczym. Szczenięta. Słyszę odpowiedź. Kto?? Nie dowierzam. Szczeniaki. O kurwa, kwituję konwersację. Rzuciłem plecak, kurtkę i biegiem na ring. Grupa V stała jako pierwsza. Więc dyskretnie wpycham się pomiędzy amerykańską Akitę, a wejście na ring główny. No bo tak wychodzi, że powinniśmy wejść jako pierwsi. Ale tu dopada mnie sędzina z ringu przygotowawczego. Jaki Pan ma numerek ?– słyszę. 501 odpowiadam. - Ale gdzie? - Gdzie co? – gdzie numerek? – W plecaku. Odpowiadam. Rezolutny ze mnie gość. – Ale powinien być w widoczny miejscu. I jeszcze karta oceny do wglądu! Słów mi zabrakło. Skwitowałem krótkim … nie nadającym się do druku stwierdzeniem i gnam do plecaka. Chwila szarpaniny z zamkiem. No bo przecież to oczywiste, że trzeba się zaciąć. I wracam na ring. Jedną ręką ciągnę psa, który ma ważniejsze sprawy na głowie, drugą podaję kartę oceny, trzecią i czwartą usiłuje jednocześnie odlepić nalepkę z numerkiem, odpiąć z niej agrafkę i przypiąć ją do koszulki. Szarpię się z tym wszystkim, podczas gdy grupa piąta już na ringu. Pani sędzia wskazała mi miejsce. Dobra numerek przypięty, Sroka uspokoiła się, ja stoję w ogonku wchodzących na ring. Nie jest źle. Przede mną stoi posokowiec bawarski, a za mną pitbul. No nieźle trafiłem myślę sobie. Biegniemy po ringu i stajemy w takim długim rządku, by Pani Sędzia mogła nas zobaczyć. I tu koszmar. Posokowiec z przodu, zaczyna gonić za własnym ogonem. No jak wiatraczek normalnie. Sroka widzi, że czas na zabawę więc się rwie do niego. I za cholerę nie chce się ustawić. Co więcej Pani z tyłu usiłuje skupić wzrok pitbula na smaczkach i rzuca je pod nogi Sroce. Pitbul patrzy jakby nic nie widział. Co więcej smaczki obchodzą go tyle co PKB Konga, ale Srokę interesują bardzo. Stoi więc rozdarta pomiędzy chęć zabawy z szalonym posokowcem, a zjedzeniem kabanosów pani od pitbula. Błagalnie patrzę na panią od pitbula. Chyba zrozumiała, bo pozbierała kabanosy i schowała je, hmmm gdzieś. Pan od posokowca spacyfikował go, na tyle skutecznie, że ciężko było odróżnić gdzie kończy się pies a zaczyna właściciel. Dobra! Chwila, na którą czekałem! Spokój, precyzja i postawa wystawowa. Stoimy ślicznie. Znaczy ja stoję a Sroka się wystawia. Ale tak patrzę dookoła a tutaj wszyscy klęczą. Chwila paniki i czystej grozy. Znaczy jak? Modlimy się przed oceną czy co? Ale nie. Odetchnąłem z ulgą. W tej części ringu tak się wystawia. Trzeba paść na klęczki i rozciągnąć psa. No ale przecież nie będę Akity tak wystawiał. Jeszcze trochę godności mam, w końcu wystawiam Akitę. Pani sędzia podeszła do nas. Spojrzała zdziwiona na Srokę potem na mnie, jedynego wyprostowanego. Myślę, że zdziwił ją ten brak proszalnej postawy. Nie mogłem się powstrzymać. – My turyści. – mówię. Nie wygraliśmy.
 Ja
Loki