Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pies. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pies. Pokaż wszystkie posty

piątek, 8 czerwca 2018

Wakacje, psów będą wakacje!


Witam,

Dawno mnie nie było. Dzisiaj opiszę wyjazd na wakacje, a w naszym przypadku ferie zimowe, ale w sumie to to samo. Bo niby jaka różnica? Tu śnieg, tam deszcz, chyba wolę ten śnieg bo moczy jakby wolniej i można na nartach pojeździć. Fakt, że wodne też są, choć ciężko w lesie na wodnych poginać. To się prosi o wypadek, i w sumie o kaftan. Bo przyznacie, że to nie jest normalne. No wyobraźcie sobie: Ktoś śmiga w deszczu, na nartach wodnych po lesie… z Akitą na smyczy - pokój bez klamek. W każdym razie jedziemy na wczasy. Po pierwsze wyszukujemy ośrodek, który przyjmuje psy. W zasadzie nie „psy”, tylko „PSY”. Warto się upewnić, że właściciel dostrzega i rozumie różnice. Później wyjdzie, że nasz nie rozumiał różnicy. Warto wysłać wiadomość, że przyjeżdżamy z prawdziwymi psami. Prawdziwymi tzn. dużymi. Jak znam życie oni nawet tego nie przeczytają ale to gwarantuje nam podstawę do kłótni i ewentualnego odzysku kasy jakby Was pogonili. Bo myślę, że mogą Was pogonić. Ale sądy są dla wszystkich. Macie gwarancję, że poinformowaliście i kurde powinni choć przeczytać tę wiadomość. Przyjmijmy, że oni wiedzą z jakimi psami przyjedziemy. Tak, tak wiem, indyk też myślał, że w niedziele poogląda telewizję. aż nagle okazało się, że nie bardzo ma czym oglądać- jakby oczu brak. Tyle słowem wstępu.
Powiem Wam coś przezabawnego. Postanowiliśmy wyjechać na ferie zimowe. Wszyscy. Znaczy wszyscy, WSZYSCY! Kot nie jest wszyscy, więc został w domu z opiekunką, z którą miał romans i był bardzo niezadowolony z naszego powrotu. Ale przecież kot się nie liczy, jeśli człowiek ma cztery Akity. On ma tylko odroczony wyrok śmierci. Jedziemy. I tu zaczynają się problemy. Jak zmieścić cztery psy, dwoje dzieci, garderobę i nie mniej ważne, żonę. Ja prowadzę więc mam rezerwację miejsca. Zapowiada się ciężko, ale cóż wszyscy ponosimy jakieś wyrzeczenia. No ja nie ponoszę bo ja prowadzę. Nie będę nic ponosił. Do ciężkiej cholery, nie dość, że kręcę fajerą to jeszcze mam się ściskać z jakąś walizką? No proszę Was! Jadę, uważam na drogę i jeszcze mam walizkę na kolanach? Nie przesadzajmy. W takiej opcji nigdzie nie jedziemy. Pakujemy się, logistyka poziom mistrz. Z dodatkiem +5. Niektórzy zrozumieją. Tył, dwa psy z klatką oddzielającą trzecią klasę od drugiej. Druga klasa, dwójka dzieci z Falką, która tajemniczo przelazła z tyłu na przód. Mój prawy z czwartym psem pod nogami. Siedzimy. To co jedziemy? Mój prawy, znaczy moja żona patrzy na mnie z wyrazem niedowierzania w oczach:
- A walizki też weźmiemy? Pyta.
- Jakie walizki? Odpowiadam rzeczowo.
- No z ubraniami. Słyszę w odpowiedzi.
Hmm… Odpowiadam elokwentnie. Znaczy nie jadą jeszcze? Zadaję kluczowe pytanie.
W odpowiedzi słyszę coś co druzgocze mój plan logistyczny. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jakim trzeba być człowiekiem, aby tak zniszczyć samozadowolenie innego człowieka. Bo niby co? Jakieś kombinezony, rękawice, bielizna termoaktywna są ważniejsze od mojego dobrego samopoczucia?! Jak się okazuje są. Ja Was proszę przecież zapakowałem wszystko co jest ważne. W samochodzie są psy. Pozostali też są.
- Ale nie ma walizek.
- Jakich Qrwa walizek?
- No tych z ubraniami.
- A gdzie ja je niby mam włożyć?
- Do samochodu.
- Którego?
- Naszego.
- … Oki. Odpowiadam. Dzieci nie jedziecie.  Oznajmiam. Spoglądam do tyłu na te zawiedzone twarzyczki i widzę w nich wielki ? (znak zapytania). No dobra jedziecie, matka zostaje. W odpowiedzi słyszę: Chyba ty. Oki, nie mam opcji i muszę spakować walizki. I tu niespodzianka. Nikogo nie wyrzuciłem. Spakowałem walizki do samochodu, zaznaczam. Dajecie wiarę. Cztery psy, dwójka dzieci, żona i walizki z kombinezonami, ubraniami, bielizną. Do tego dwie klatki, znaczy kenele. I wszystko to w niewielkim Volvo V50. Wielkie brawa dla samochodu. I dla mnie, że to upchnąłem w nim. Jestem mistrzem pakowania. Zresztą powinienem zrobić zdjęcia. Nieczęsto widzi się dzieci siedzące do góry nogami w fotelikach. 

Wbrew obawom, sześciogodzinna podróż i 500 kilometrów mija bez przygód. Jeśli dać to do buchaltera to nie postawi na nas. Pomimo tego, udaje się. Docieramy do celu. Alleluja i do przodu. Kurde dojechaliśmy. Naprawdę jesteśmy na miejscu. Wszyscy, cali i zdrowi przynajmniej fizycznie bo poziom mojego zdrowia psychicznego po tej podróży znacznie się obniżył. Wysiadając z samochodu twierdziłem, że jestem wysoce szczęśliwym taboretem. Potem postanowiłem być krzesłem. Nobilitacja. Ale nie o moim zdrowiu psychicznym lub jego braku. Dojechaliśmy i to jest ważne. Wchodzimy do recepcji z dwoma psami bo przecież ośrodek toleruje psy. I tu pierwsza blacha- Pan za kontuarem oświadcza dobitnie tu nie można wprowadzać psów.



- Znaczy, jak to?
- No nie wolno.
- Ale zgadzacie się na psy.
- Ale nie tu.
- Znaczy w ośrodku można ale nie tu w ośrodku?
- Tak. Oniemiałem. Poprosiłem o instrukcję obsługi ośrodka.
- AAA! Nie w recepcji.
- Tak. I w pobliżu.
- Znaczy jak „w pobliżu”?
- Nie w budynku.
- Oki. Dobrze. Tolerujemy psy ale z daleka. Rozumiem. Wyprowadziłem psy na zewnątrz i trzymałem się drugiej strony ulicy. Nagle moja lepsza połowa, dla niewtajemniczonych moja żona wypada z recepcji i wrzeszczy. Oni nie chcą nas przyjąć z czterema psami. Niesamowite. W życiu nie widziałem hotelu, który przyjmie cztery wielkie psy mogące roznieść domek na strzępy. Ale robię dobrą minę do takiej gry jaka jest.
- Dlaczego? Pytam podstępnie.
- Bo oni myśleli, że mamy psy. 
- Ale napisałaś im, że mamy PSY?
- Tak.
- Przeczytali?
- Nie wiem. Kontaktują się z kierownikiem. Czekamy. Kierownik jak się okazało nie przeczytał wiadomości, że przyjadą PSY, a nie psy. I tu zaczęła się dyskusja. Bo my nie wiemy czy nic nie zniszczą? Są ubezpieczone. Ale zapach. Proszę Pana one są częściej kąpane od pana. Ale może nabrudzą? Posprzątam. Ale pogryzą kogoś. Kogo? No nie wiem, kogoś. To jak pogryzą to proszę przyjść. Ale śmierdzą. !!! zaniemówiłem. Że qrwa co?! Śmierdzą?!? Sam śmierdzisz szmaciarzu. Jeszcze raz powiesz, że moje psy śmierdzą a sam zaczniesz … padliną. Oki. Zwracacie to co zapłaciliśmy i, rozstajemy się w pokoju. Oczywiście po sądowej rozprawie. I tu już zaczynamy mówić po ludzku. No bo oni nie wiedzieli. Bo nie mieli pojęcia. Dobrze. Możemy zostać ale ponosimy odpowiedzialność za nasze psy. Cóż. Jak zawsze. Moje psy, moja odpowiedzialność. Zawsze. Koniec końców zostaliśmy. Oczywiście byliśmy przygotowani na to. Psy mieszkały w kenelach gdy zachodziła taka potrzeba. I nie mogło być mowy o jakiejkolwiek samowolce. Wszystko było ściśle kontrolowane. Mieszkamy. Kurde, przyjęli nas, nie wyrzucili. Z czterema psami no i dwójką dzieci.
Zostaliśmy. Domek niczego sobie. Na dole salon i kuchnia. U góry trzy sypialnie i łazienka. No pełen komfort. Zwierzaki miały zakaz opuszczania parteru. W naszym przypadku to nie problem. Nie chodzą po schodach, które mają dziury. Szkoda tylko, że zaufanie do nich mam jak do moich dzieci. Przez przypadek zniszczą co tylko im w łapy i zęby wpadnie. Mówię o moich dzieciach. Psy są raczej nieinwazyjne. Co więcej i dzieci i psy są ubezpieczone. Mają wykupione OC. Każdy rodzic, który wszedł z dziećmi do działu kryształów i ceramiki użytkowej szybko się uczy wykupowania OC na dzieci. Ja musiałem nauczyć się również OC na żonę. Nie to, że jest jak słoń. O co to, to nie. Tym bardziej dziwi, że zachowuje się jak Katrina. Mam już całą kolekcję aniołków „decapitate” pod tytułem „ale ja tylko dotknęłam”. Kiedyś otworze galerię osobliwości. I nazwę ją „Jak skutecznie uśmiercać anioły, demony, smoki, jednorożce i jednego gnoma”. Sukces gwarantowany. A wracając do tematu. Mieszkamy sobie w domku. Wszystkie psy z nami. Obsługa przez lornetki obserwuje czy psy nie jedzą zasłon. Jakoś im plastik nie podchodził. Zaczęły raz czy dwa i odpuściły. Rozpoczynamy ferie zimowe. Hurra. Udaliśmy się na stok. Wszyscy jesteśmy jeżdżący. Ale jak się okazało nasze Akity nie mają za grosz sportowego zacięcia. Po pierwsze nie będą jeździć na nartach. Po drugie nie będą chodzić kilometrów z góry. W głębokim śniegu. Będą się rozglądać ze szczytu i chodzić tam i ówdzie. Ale stary na dół to ty sam sobie dymaj. Raz spróbowałem i już nie próbuje. 

Po pierwsze. Narciarze. Nie ma to jak z dziką radością gonić za typem, który ucieka na nartach. Na szczęście gość zbyt wiele uwagi poświęcał psom, które usiłowały go dopaść niż drodze przed sobą. Dowiodłem, że to nie moja wina. Ma patrzeć przed siebie a nie za siebie. W końcu jedzie do przodu. Narty wstecznego nie mają. Jestem pewien, że siniaki w końcu zejdą, a blaszana płytka w czaszce tylko mu pomoże. Żartuję z tą płytką. Nie była blaszana, tylko tytanowa. Gość zmienił nicka na Internecie z MiekaFujara na RoboCop. To Cop od coparka.
To problem zleźć z dwoma psami po stoku. Radzę znaleźć trasę dla saneczkarzy. Jest mniej uczęszczana. Co więcej, saneczkarzy słychać z daleka. Drą ryje niemiłosiernie. Narciarze zjeżdżają w ponurym milczeniu. Można przytrzymać psy i nie wpaść pod rozpędzony drewniany bolid. Kiedy już zejdziemy ze stoku dopada nas nagła myśl. Nigdy więcej! Naprawdę nawet świetnie ułożone psy mogą się nie powstrzymać. Wrzeszczący drewniany pojazd, lub milczący narciarski uciekinier. Na lodzie trudno zachować równowagę. A kto nie był ciągnięty przez zaspy, kiedy dwie dorosłe Akity są w trybie pościgu nie wie co traci. A traci głównie zęby. Więc zalecam rozwagę i protetyka w rozsądnych cenach.  Tyle o wyczynach na stoku. Już nie seplenię. I nigdy więcej nie będą mnie bolały jedynki. Jakiś profit jest. Zrezygnowaliśmy więc z wycieczek po stoku. Przerzuciliśmy się na wycieczki wspinaczkowe. Do dzisiaj nie wybaczyłem mojej żonie. Wyobraźcie sobie. Śnieg po pas. Zamarznięty. Dzieci, psy idą po nim jak po drodze. Ja ważę niestety nieco więcej, więc idę jak lodołamacz. Niestety nie mam napędu atomowego. A na alkoholu mogę jechać tylko wieczorami gdy nigdzie nie chodzimy. Kurde. Jak iść? Pani prezes, jak iść? Najlepiej za Tobą słyszę w odpowiedzi. 

Idę więc. Bo co ja nie dam rady. Toruję drogę. Przedzieram się. Przed oczami mam scenę z „Władcy Pierścieni” gdy drużyna przedzierała się przez śniegi na przełęczy. Jestem jak Aragorn i Boromir w jednym. Psy latają każdy w inną stronę. Bo niby dlaczego iść do przodu. A trzymam trzy na smyczy. Wyobraźcie to sobie. Jedna ręka w prawo, druga w lewo. Ja po pas w śniegu. Za mną dzieci płaczą czy już wracamy. Jeszcze dalej żona idąca w wygodnym kilwaterze zachęca „Do szczytu już tylko półtora kilometra”. Wakacje moich marzeń. Kurde ja nawet na autobus nie biegnę, wolę poczekać na następny. Nagle moim oczom ukazuje się światełko nadziei. Z naprzeciwka nadjeżdża skuter śnieżny. Patrzę z zazdrością i mordem o oczach. Ale nie. Odpuszczam. To myśliwi i każdy ma więcej broni palnej niż ja kiedykolwiek trzymałem w dłoniach. Atakowanie w celu zaboru skuteru mogłoby się skończyć wybitnie niefortunnie. W końcu docieramy na szczyt. Padamy na twarz w głęboki śnieg. Jak co poniektóre postaci wysiadające z samolotu. Całujemy upragniony cel wędrówki. Z niepochamowanej radości robimy aniołki w śniegu, śmiejemy się, niektórzy modlą się ze szczęścia. Nasza Gehenna dobiegła końca. Teraz już tylko utartym szlakiem do dołu. 


Niestety. Z tyłu słodki ja żyletka oblana miodem głos oświadcza. – A może zejdziemy tamtędy? Tam jeszcze nikt nie szedł! – Mam nadzieję, że do roztopów nikt jej nie znalazł. Wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Jakoś tak nam lżej na sercu iść z górki. Cóż nasza wina. Pod metrowym śniegiem kryje się lód z roztopów. Chwila zapomnienia by podziewać dziewiczą naturę kosztuje kolejne siniaki. Na szczęście jedynki stanowią już z tylko bolesne wspomnienie, nawet krwawić przestało. I tak dzień za dniem. W sumie to wszyscy byliśmy zadowoleni. W końcu moja żona wyraziła się w tym względzie bardzo jasno. Przeżyliśmy dziewięć dni w górach. Z czwórką psów i dwójką dzieci. W ośrodku, który pod pojęciem psa rozumie zatuczoną świnkę morską. Codziennie przedzierając się przez zaspy. Psy były przeszczęśliwe. Dzieci mniej. Ja uważam ten wyjazd za niesamowity sukces logistyczny. Ale daliśmy radę. Znaczy? Można! Wiem, że większość z Was wzdraga się przed takim wyjazdem. Nawet z jednym psem. Ale na litość, przecież ten pies jest częścią Waszej rodziny. Może więc warto wykazać się odrobiną przedsiębiorczości i uporu. Coraz więcej ośrodków oferuje się, że można z psem. Są odpowiednie strony i portale. I może na upragnione wakacje, ferie wybierzecie się z psiakiem. W końcu wy będziecie razem. A on? 

piątek, 5 stycznia 2018

Ruda tańczy jak szalona



Niedawno zwrócono mi uwagę, że nie napisałem ani słowa o tym, jak to do stada dołączyła niejaka Ruda. Niniejszym postaram się naprawić ten błąd. Był to kolejny pies w naszej hodowli i sprawa była raczej poważna. Wymagała zastanowienia i przemyślenia. W końcu to nie w kij pierdział. Jeśli się źle do tego zabierzemy skończy się tragedią albo czymś jeszcze gorszym. No wiecie wprowadzenie nowej suczki do funkcjonującego już stada Akit nie powinno odbywać się pochopnie i bez właściwego przygotowania. W naszym domu już rozgościła się na dobre Sroka, która uważała się za szefową. A tu nagle takie małe, takie rude, takie śliczne wkracza w jej świat. I co z tym zrobimy? Jak ugryźć ten problem? Może bezpośrednio? Dlatego nie chcieliśmy pozostawiać tej sytuacji samej sobie.


Uważaliśmy, że mniej niż całkowita kontrola nie wchodzi w grę. Ruda została znaleziona na końcu świata, w miejscu malowniczo zwanym Sewastopol. To w hmm, kiedyś Ukraina, obecnie Rosja. A może odwrotnie. Kto ich tam wie? W gazetach piszą o tym regionie Krym. W każdym razie daleko. Jak się okazało transport jest nieco skomplikowany z miejsc tak odległych i tak nie-europejskich. Ruda, wtedy jeszcze Hitomi, miała podróżować z rzeczonego Sewastopola do Moskwy. To takie miasteczko na wschodzie. Mają tam jakiś placyk z czerwonym brukiem i taki domek zwany krem. Ale pisany z L na końcu- pewnie z francuska. Czy jakoś tak, no podróż życia. Bo niby po jaką cholerę wysłać psa najkrótszą drogą, skoro można przez Kamczatkę. W końcu to Japończyk, więc niech jedzie przez Japonię. Ale nic nie mogliśmy na to poradzić. Transport taki już miał ustalony przebieg trasy i nie chcieli go zmienić bo oni do Polszy to tylko przez Syberię i ani kilometra bliżej, no mentalność już taka. Jak coś do Polski to albo z syberyjskiej tundry, albo w ogóle. Tak im zostało z poprzedniego systemu. Lubią nas tam niemal tak samo jak my ich. No więc rozpoczyna się Hitomińska Wędrówka Ludów. Na początku kontakt z bazą mieli świetny. Znaczy odbierali telefony i przekazywali wyczerpujący raport o samopoczuciu naszego nowego członka rodziny, pełna profeska w wykonaniu zaprzyjaźnionego narodu z Kraju Rad. My dzwonimy. Pytamy grzecznie.
- Co z psem? A oni:
- Szto? Nie panimaju.- Zatkało mnie. 
- Jak wy niepanimaju. Gadam do was po rusku przecież! W Odpowiedzi nieśmiertelne:
- Szto?
Nie no tak to my nie porozmawiamy -Nie szto tylko co z psem?!
- Szto? -  Czuję jak coś we mnie zaraz zrobi bum.
- Z sobaką! Mówię przecież wyraźne!!
W odpowiedzi niemal widzę te znaki zapytania 
- Kakają sobaką??
No i bum. 
-Moją sabaką !!! PRZECIEŻ MÓWIĘ WIELKIMI LITERAMI I POWOLI!!!
-Aaa sobaką…
Ludzie. W końcu. 
- Tak sobaką. Odpowiadam już nieco ciszej. Słyszą mnie tylko siedem domów dalej.
- Da. Sabaćka. 
- No właśnie co z moją sabaćką. Pytam już zupełnie spokojny.
– Kakają sobaćką? Słyszę w odpowiedzi. Padłem trupem. To jak rozmowa z infolinią firmy udzielającej taniego kredytu pod zastaw domu. Postanowiłem wziąć 10 głębokich oddechów. Potem jeszcze 10. 
- Zacznijmy od początku. Zaproponowałem ...
-U was jest sabaka? Pytam.
-Da. Słyszę w odpowiedzi. Dobra nasza, mają psa.
-Mojego psa? Drążę dalej.
-Da. No jesteśmy w domu, metaforycznie oczywiście. 
- Co z nim? Jak się czuje, jak znosi podróż?
- Haraszo. Odetchnąłem z ulgą. 
- To kiedy będziecie? Drążę temat.
- A gdzie? ... Nie no jakiś Monty Phyton.
- W dupie!- Wrzeszczę
- Gdzie??? Ja nie znaju Dupie.
Nie, no zdechłem. To jak rozmowa z już nawet nie wiem z kim.
- Ludzie. Czekam na psa w Polsce. Gdzie jesteście i kiedy przyjedziecie???!!! 
Zasięg mojego głosu zwiększył się o kolejne siedem domów.
- Kakają sobaką? Aaaaaaa, QRWA moją sabaką. 
- Ale kakają?
Coś mi zaczęło świtać. 
- Skolko u was sobak?? 
- Sześć. 
Hmm. No dobra. Doszło do małego nieporozumienia. Bo ja myślałem, że tylko z moim psem jadą. A tu jak się okazuje transport na szeroką skalę zakrojony. Więc tłumaczę, że jest ruda i słodka i Akita i słodka i śliczna i taka moja. W odpowiedzi chwila ciszy. 
 -A. Da. Horosza dziewoćka.- To już wiem. 
-To kiedy będziecie?
-Gdzie? 
Hmmm myślę sobie oni to specjalnie robią? -No u mnie. Nadal spokojny.
-Gdzie?? Qrw… w przedpokoju. Ale spokojnie odpowiadam. 
- W Polsce. W Osowcu dokładnie.
- Aaa da. Osowiec. Za dwa dni.
- Za ile?!
- Za dwa dni. 
- Wiecie, że Akit nie można wwozić do Chin?
- Jakich Chin??
– A ile Chin, szlag mnie trafi znacie?
– Szto? 
Popadłem w stupor i trwałem w nim kilka sekund. W końcu mój umysł odnalazł mnie i byłem w stanie odpowiedzieć.
-Dlaczego za dwa dni?
- Bo tyle trzeba, coby z Moskwy przez Litwę dojechać do Warszawy.
10 głębokich oddechów. Potem jeszcze 10. I szybka rozmowa na migi z przebywającą obok żoną. „Zrób mi nerwosol z melisą”. Równie szybka odpowiedź. Jaki nerwosol? „To nalej mi setkę. NIE! Dwie setki”.
- Dlaczego jedziecie przez Litwę?
- Bo inaczej się nie da.
Znaczy co? Jedną ulicę tam mają? Z Moskwy do Rygi i nic w bok? Ale wyżej ogona nie podskoczę. Przyszło się pogodzić z nieuniknionym. 48 godzin. W sumie to nawet nieźle. Bo możemy razem, ja i moja małżonką, stojącą obok mnie ze szklanką przeźroczystego płynu pojechać na wystawę. A to ważna wystawa. 40-lecie klubu Akit w Niemczech. Trzy koma siedem dziesiątych Akity na metr kwadratowy. No Akit po sam sufit. Więc postanowione jedziemy razem. Pojechaliśmy. Wystawa spełniła wszystkie nasze oczekiwania. Szkoda, że nie wygraliśmy. Ale co tam. Piękne psy, było na czym oko zawiesić. Wystawa trwa dwa dni, więc jest czas pooglądać psy. Do tego można posocjalizować się w towarzystwie. Pierwszy dzień za nami. Niestety z przewoźnikiem kontakt urwał się magicznie. No jak za dotknięciem rózgi Dziadka Mroza. Byli i nie ma. Zapewne zostałem dodany do listy osób, od których się nie odbiera. Przyznaję krawatu nie miałem, a jak powszechnie wiadomo „klient w krawacie jest mniej awanturujący się”. Na szczęście przerwa technologiczna trwała nie dłużej niż 24 godziny. Stany lękowe i traumę dało się powstrzymać już w siódmym miesiącu terapii zajęciowej z psychologiem, psychiatrą i oddziałem szybkiego reagowania. Okazało się, że jechali przez tereny, gdzie poczta dostarczana jest przez gołębie, a telefon komórkowy jest podstawą do oskarżenia o czary. Ponieważ nie chcieli dołączyć do grupy stanowiącej opał na zimne dni, przezornie powyłączali telefony i ukryli je wewnątrz przemytniczego schowku w nadkolu. Po przejechaniu ciemnych miejsc nieoznaczonych na mapie, bo miejscowi zjadają kartografów, kontakt wrócił. Okazuje się, że oni są pod Warszawą. !!!.
- Gdzie?!?!
- No pod Warszawą.
- Znaczy taką Polską Warszawą? Taką z Syrenką?
- Da. Minęliśmy Suwałki. Aaaa. Pod taką Warszawą. Dobrze, proszę jechać ostrożnie. Drogi nie są tam najlepsze. Chwila namysłu. Nawigacja ustawiona, walizki spakowane, psy rozsadzone w samochodzie. Wracamy. Cóż szanse były wyrównane. Oni mieli jakieś 400 km, my 900. Dojechaliśmy jakieś pół godziny po nich. Pierwszy raz na żywo zobaczyliśmy naszą małą Hitomi. No po prostu szał. Jaka ona śliczna. Jaka śliczna i mądra. Jaka śliczna, mądra i posłuszna. Jaka śliczna … itd. 


Oczywiście nie zaniedbaliśmy środków ostrożności. Smycze i całkowita kontrola. W końcu to nowy członek stada. Wprowadzać należy ostrożnie. Po małym kawałeczku. Nic na siłę. Najsampierw Lisu. On jest rozsądny. Nowy w domu to dla niego żadna nowość. Lisu podszedł do sprawy jak zawodowiec. Obejrzał. Powąchał z przodu. Powąchał z tyłu. Oddał mocz na głowę. Stracił zainteresowanie. Kurde! Co za profesjonalizm! Ze Sroką byliśmy jeszcze ostrożniejsi. W końcu to dziewczyny. Nikt normalny nie wie, jak zareagują na siebie dwie baby. Zapewne się obrażą. Okazało się, że Sroka przyjęła, wtedy jeszcze nie Rudą, dobrze. Podeszła, obejrzała, odeszła udając kompletny brak zainteresowania. Niestety Ruda nie podjęła wyzwania. Poleciała gryźć Lisa w uszy. Takiego afrontu Sroka nie mogła ignorować. Niby co? Szczeniara będzie ją ignorowała? Niedoczekanie. Nonszalancko znalazła się w okolicy Rudej i niby to przypadkiem nosem ją trafiła. Po przypadkowym obwąchaniu, któremu to Ruda poddała się z całkowitym brakiem zainteresowania i bez wzajemności Sroka nieco speszona warknęła, ale jakoś tak bez przekonania. Zwłaszcza, że została kompletnie olana. Pofukała jeszcze chwilę, ale bardziej z poczucia obowiązku niż prawdziwej potrzeby. Ruda nadal bardziej interesowała się uszami Lisa niż obrażoną Sroką. Tego było już za wiele dla biednej Sroczki. Zaszyła się w kąciku i dąsała ostentacyjnie. Wprowadzenie Rudej przebiegło bez żadnych zakłóceń. Pomimo olewającego stosunku do życia, który Ruda prezentowała na każdym kroku, nie była dopuszczana do pozostałych psów samopas. Trwało to kilka dni. Do chwili, kiedy byliśmy pewni, że można pozostawić psy same i nie trzeba będzie inwestować w weta. 
Wbrew pozorom największy problem zaistniał podczas nadawania imienia. My jesteśmy z tych niereformowalnych, którzy nazywają psy po swojemu. Niby w rodowodzie ma Hitomi. Ale jak to tak wołać. Hitominko!? Hitomko?! Hitomciu??!! No weźcie tak się w parku wydzierajcie. Zaraz się zjawi ekipa z kaftanem i prokurator z zarzutami o terroryzmie. Jakbyście co najmniej coś o Allachu wrzeszczeli. No nie ma inaczej. Trzeba psiaka po swojemu, bo tak i chu…, że kaszubską asertywnością zarzucę. Więc cała rodzina przystąpiła do wymyślania imienia dla młodej. Oczywiście zrobiliśmy to w jedynym i niepowtarzalnym stylu naszej rodziny. Każdy na własną rękę, bez porozumienia z resztą. Mój synek z właściwą sobie prostotą i zrozumieniem rzeczy oświadczył - Piesek nazywa się Hitomi więc może nazywajmy ją Hitomi, zatkało nas. Logiczne, oryginalne, niebanalne, ale jakieś wtórne.
- Nie synku, chyba nie będzie to Hitomi.
- Ale ona tak ma na imię, pada odpowiedź. No i kłóćcie się z taką logiką. Chwilę trwało zanim wytłumaczyliśmy mu sens nadawania naszego imienia. Zrozumiał, przyznał nawet, że to ma sens. Następna była córka. Oczywiście, nic co się mówi w domu nie może ujść jej wyczulonemu słuchowi. Przecież trzeba o czymś w szkole pani opowiedzieć. I tak podsłuchawszy, jak zachwycamy się oczkami szczenięcia zdecydowała, że będzie się nazywała Oczko. Padło jeszcze kilka propozycji takich jak Gwiazda, Księżniczka i kilka innych, których nie pamiętam. Przez następnych kilka dni panował kompletny chaos. Każdy wołał na maluszka inaczej. Doszło do tego, że w jednym zdaniu potrafiliśmy nazwać ją trzema różnymi imionami. Na szczęście ona ni cholery nie rozumiała o co nam chodzi. Bo ona tylko pa ruski gadała. Co by się nie mówiło, nic nie docierało. Olśnienie napadło moją żonę, która zaobserwowała charakterystyczny błysk niezrozumienia w oczku. Ma wprawę, obserwuje mnie przecież od dawna i wie jak wygląda ten błysk. No wiecie, gdy do mnie mówi, a ja nie wiem o czym. Bo przecież mówiła mi o tym jakiś kwartał temu. Powinienem przecież pamiętać. W końcu ona pamięta. Tak więc to ona zaobserwowała kompletny brak zrozumienia. Na jej to polecenie zacząłem porozumiewać się z Rudą w jej rodzimym języku. To dopiero był szał radości. Nareszcie ktoś mówi po ludzku. W końcu trzeba było podjąć męską decyzję. Jedna Akita, jedno imię. A imię jej Ruda, żeby sparafrazować pewien tytuł.


Ja wymyśliłem, ja sam. To położyło kres zamieszaniu. Jest ruda i będzie Ruda. Najlepiej skonkludował to Eryk.
-Tato ale ona ma już imię. – No właśnie synku, nazywa się Ruda.
-Nie tato, ona nazywa się Hitomi. No tak… niektóre rzeczy się nie zmieniają.

Ja
Loki


piątek, 5 sierpnia 2016

Spacery vol.2



Spacerować czy ganiać po lesie?
Poprzednio opisałem jak wygląda mój spacer po okolicznych ulicach. Dzisiaj chciałbym podzielić się z Wami przeżyciami ze spaceru po lesie. Najsampierw wybór lasu. Osobiście lubię lasy, które oferują drzewa iglaste już wyrośnięte, z wielkimi połaciami mchu, bądź krzaczkami jagód. Mech oferuje grzyby, a jagody oferują, hmmm fioletowe palce, język i wargi. A no i jagody. W każdym razie las powoduje, że nigdy się nie nudzę spacerując. Szczerze mówiąc uwielbiam jeździć z moim ulubieńcem do lasu. Cisza, spokój, grzyby, spokój, cisza, jagody, spokój. No chyba, że jadą ze mną dzieci. Wtedy pozostają tylko jagody i grzyby. Ale dzisiaj spacer tylko z Akitą. Każdy lubi to, co lubi. Więc wybór lasu należy do każdego indywidualnie. Ja lubię las, który wygląda jak las. Nie jak zaniedbany ogród w którym jeżyny przejęły dominację. Mamy z Lisem swoje ukochane miejsca, w które jeździmy.

Znam las i wiem, że mści się na nieprzygotowanych. Tak więc w odróżnieniu od wyprawy po trawnikach wyprawa do lasu wymaga odpowiedniego ubioru. Przede wszystkim długie spodnie. Nawet w gorące dni w lesie jest chłodniej. Spodnie nie zabezpieczają przed zimnem lecz przed kleszczami. Koszula z długim rękawem. No i czapka na głowę. Nie potrafię nawet powiedzieć ile razy wracając z lasu, prowadząc samochód zauważyłem dzielnie pełznącego po nogawce kleszcza. Oczywiście następowała natychmiastowa relokacja stworzenia. Mam nadzieję, że coś je rozjechało, nim dotarły do rowu przydrożnego. Tak więc nie da się oszukać psa, a tym bardziej Akity co do wyprawy do lasu. Nie wiem jak on to robi, ale kiedy wyciągam moje stare kombaty i desanty, to on już wie. Naprawdę rozpoznaje spodnie i buty- o zaskoczeniu nie ma mowy. Przyjmuję na klatę. Dosłownie! Wszelkie oznaki radości i entuzjazmu. Ubrany, trochę poobijany, sponiewierany i oszołomiony siła akiciej radości - idziemy do samochodu. Tu następuje chwila szamotaniny. Ja chcę by wskoczył. On chce bym go podsadził. Czasami ja wygrywam, częściej on. Jedziemy, parkujemy w miejscu, z którego będzie łatwo wyjechać. Różnie bywa. Czasami deszcz pada i ziemia w lesie rozmięka. Dlatego warto wybrać miejsce, które umożliwi powrót. Otwieram bagażnik i wypuszczam rudo-biały tajfun radości. Tu nie ma mowy o smyczach, flexi czy sznurach. Jest radość i swoboda. Niestety jest też pewien mankament. Mianowicie okoliczni mieszkańcy mają brzydki zwyczaj skracania sobie drogi przez las. Jakby nie było ulicy, na której mogą ich, razem z ich rowerami, rozjechać zmotoryzowani. Nie- oni wolą zaryzykować spotkanie z dzikimi dzikami, wściekłymi lisami, królikami, srokami, sójkami i moim Lisem. To zdumiewające, im dalej w las tym więcej domniemanych kłusowników na rowerach. Nie rozumiem tego. My w lesie nie chodzimy po dróżkach. Idziemy na przełaj. Odnoszę wrażenie, że za każdym drzewem czai się miejscowy rolnik z rowerem. Autokarami ich dowożą czy co? Mniejsza z tym. Jesteśmy na łonie natury. Rolnicy z rowerami są nieszkodliwi. Dobrze, że okres polowań jest ściśle określony. Bo inaczej pewnie zastrzeliliby mnie, a co gorsza mojego Akitę. I o ile wybaczyłbym zastrzelenie mnie, to zastrzelenie mojego pupila spotkałoby się ze straszliwą i krwawą zemstą.  Ale wróćmy do spaceru bez drastycznych przygód. Puszczam tedy Lisa wolno. Momentalnie tracę go z oczu. Nie należy się jednak martwić. Akita zawsze potrafi wrócić do miejsca startu. Co więcej zawsze potrafi wrócić do Was. Prędzej Wy się zgubicie w lesie niż Wasz Akita. Więc wypuszczam go. Jak się rzekło momentalnie znika w lesie. Nie martwię się tym. W końcu mnie znajdzie i zaprowadzi do samochodu. Patrzenie na to jak biegnie jest czystą radością. Niestety Akita ma w duszy ukrytego łowcę. 

Z dostępnej literatury możemy się dowiedzieć, że najlepiej polują w tandemie. Jako, że nasza panna jest jeszcze za malutka na polowania to ja muszę spełniać rolę drugiego. Pewnego razu słyszę, że biegnie. Miga mi ruda sierść wśród drzew. Jest coraz bliżej. Nagle z krzaków wypada lis. Trudno opisać nasze zaskoczenie. On czterema łapami wrył się w ziemie. Mnie szczęka opadła do poziomu kolan. Rudzielec był tak zaskoczony, że przez kilka sekund wpatrywał się we mnie zdumiony. Następnie dał drapana w bok i tyle go widzieliśmy. Sekundę po tym Lisu wypadł z tych samych krzaków. Jak się okazało nagonił na mnie lisa. Niestety nie stanąłem na wysokości zadania i lis uciekł. Mieliśmy również podobne przygody z zającami i sarnami. Dlatego tak lubimy te wyprawy do lasu. Inaczej rzecz ma się z miejscowymi i zamiejscowymi rolnikami. Tymi co to ich autokarami dowożą. Kiedy na taki okaz natrafi mój Akita zaczyna szczekać. Słysząc szczekanie czym prędzej przemieszczam się w jego kierunku. Szczekanie znaczy się znalazł jakiegoś kłusownika-człowieka. Zazwyczaj jest to osobnik w gumofilcach, zastawiający się rowerem. Obłęd w oczach, włos rozwiany, wzrost nikczemny. Istny autochton. 


Akita stoi i sygnalizuje intruza. Intruz stoi, zastawia się rowerem i drze ryja, że jest mordowany. Tu muszę się pochwalić, że wystarczył jeden gwizd, by Lisu porzucił śmierdzącego obornikiem osobnika i podbiegł do mnie. Kurde jaki ja byłem dumny, z karności mojego ulubieńca. Ha klasa sama w sobie. Obiekt „ataku” zaprzestał głośnych ryków „ratunku” i „na pomoc” i startuje z pretensjami. Pies to powinien być na smyczy. I w kagańcu. I co to znaczy żeby puszczać tak groźne zwierzę wolno. Patrzę, słucham i nie wierzę. Na Policję mnie poda. Grzywnę będę płacił. Zatkało mnie. Wiem, że jestem mistrzem ciętej riposty, ale w tej chwili nie znalazłem słów. Dość kulawo zdołałem odeprzeć mnogość zarzutów mówiąc – Poje..ło Cię? – Tu nastąpiła tyrada na temat braku szacunku, że drzewiej lepiej bywało i młodzież (to niby ja) zwracała się odpowiednio do starszych. Właściwie to później zastanowiwszy się doszedłem do wniosku, że mój adwersarz mógł mieć o kilka lat mniej niż ja. Tyle, że życie i „keleris” styrały go tak, że wyglądał jak mój dziadek. Cóż. Nie słuchałem dalej. Oddaliliśmy się z Lisem w stronę samochodu. Tak więc pomimo tego, że o wiele bardziej lubimy spacery po lesie, gdzie można wybiegać i wyszaleć psiaka, to czyhają tam różne zagrożenia. Niektóre w gumofilcach.
                                                                                                                                                                      Ja Loki