Jak kupować psa było
wcześniej. Nauczeni na własnych błędach, postanowiliśmy ich nie powielać. Brawo
my. A, że do tańca trzeba dwojga postanowiliśmy dokonać kontrolowanego zakupu
suczki. Tu nastąpił trudny moment decyzyjny. Właściwie ja to nie miałem
problemu. Moje kryterium było proste. Ma być śliczna, mądra, posłuszna,
grzeczna, nie gryźć mebli, kapci, ubrań, dłoni, nie obgryzać paznokci, nie
zadawać się z elementem aspołecznym – tutaj wykluczyłem naszą całą rodzinę, ale
niech stracę – dobrze się uczyć i ogólnie być tym czym nasze dzieci na ogół nie
są. Skoro mam wybór to zrekompensuję sobie braki genetyczne własnych potomnych.
Moja żona niestety miała wybitnie kobiece, wysoce frustrujące żądania i
wymagania. A w jakim będzie kolorze? I czy będzie się do chodnika w przedpokoju
dobrze komponowała? Gupia baba. Będzie w zielonym, żeby się od trawnika nie
odróżniała. Po zastanowieniu głębokim, doszedłem do wniosku, że to jednak
ważkie pytanie i zielona być nie może. Szkoda bo zawsze lubiłem ufoludki. No
ale jak nie zielona, to jaka? Już jakiś czas temu hołubiliśmy myśli o własnej
małej i kameralnej hodowli. Więc odpowiedź przyszła niejako sama. Ma nie być
czerwona. Lisu jest czerwony, oczywiście tylko z umaszczenia, więc psia panna
będzie inna. W związku z tym, że mieszkamy w kraju jakim mieszkamy poza
czerwonym dostępne są już tylko dwa politycznie poprawne kolory. Czarny i
niebieski. Okazało się, że niebieskich nie produkują, więc pozostaje czarny.
Nie jest źle, czarne produkują. Niestety z domieszką białego. Trudno, może
podczas lustracji przejdzie. I tak zostało postanowione. Bierzemy pręguskę. No
to teraz od kogo? O i tu leży kot pogrzebany, niech mu ziemia maksymalnie
ciężką będzie co by się bydle nie wygrzebało. Nastąpiło jak już wcześniej napisałem
odpowiedzialne i rzeczowe poszukiwanie hodowcy. Wszelkie konkursy piękności w
naszej wysoce subiektywnej opinii wygrała hodowla Akogareno Pani Patrycji
Lewandowskiej. A jako że szczęśliwym trafem miał niedługo zaistnieć miot po
prześlicznych rodzicach postanowiliśmy nawiązać bliższy kontakt. Jakież było
nasze zaskoczenie, kiedy to pozwolono nam wybrać imię dla naszej przyszłej,
małej, mądrej, itp., itd córeczki. Jako, że suczką miała się zajmować moja
lepsza połowa (sic), to ona miała zaszczyt i honor nadania imienia. I tak
wyszła Sroka. Musiało brzmieć z japońska więc po japońsku Kasasagi. Też ślicznie.
Tu następuje cały
szereg perypetii związanych z porodem i tym jak czekaliśmy aż pojawi się nasza
mała panna. Potem, kiedy już się pojawiła czekaliśmy aż dorośnie na tyle by
dołączyć do naszego szczęśliwego stadka. Przetrwaliśmy ten trudny czas i w końcu,
żeby zacytować klasykę, nadejszła wiekopomna chwila. Szczęśliwie mieliśmy do
załatwienia w okolicy inne sprawy, więc bez przeszkód mogliśmy się wybrać na
wystawę. Znaczy pojechać po Srokę uprzednio pojechawszy na wystawę. Nie to, że
wystawy mojego Lisa są ważniejsze, ale jak to się mówi bliższa koszula ciału.
Tak więc kiedy już wygraliśmy mogliśmy w spokoju ducha pojechać po to nasze
małe szczęście. Oczywiście nastąpił szczegółowy wywiad co do nas i naszych
warunków. Przecież takie śliczne szczenię nie dostanie się w łapska
nieodpowiednich ludzi. Przeszliśmy. I tak klamka zapadła Sroka vel Kasasagi
została oficjalnie członkiem rodziny. Małe toto było, takie zupełnie
nieogarnięte. Przestraszone, zestresowane a tu jeszcze przejażdżka samochodem.
Bite 300 km. z okładem. Myślę sobie da rade. Twarda dziewucha, co ma nie dać.
Nie dała. A to dziwne, bo Lisu czuje się w aucie lepiej niż w domu, jakby mógł
toby nie wysiadał. Sroka za to wymiotuje na sam widok samochodu. I tak
nastąpiła nasza pierwsza podróż. Właściwie to trafniej byłoby napisać i tak
została zarzygana nasza pierwsza podróż. Nie było mowy o podróży w bagażniku. Z
kilku powodów. Bo to małe, bo to jej pierwsza taka długa podróż, bo musi być z
mamusią, bo tam jest czysty Lisu i żadne szczeniaki nie będą na niego
wymiotować, mowy nie ma. Startujemy. Odpalam silnik i tu niespodzianka.
Śniadanie ląduje na zewnętrznym, Na szczęście były to kolana mojej żony. Nawet
nie wiecie jak to się w tapicerkę wżera. A smrodu to przez tygodnie nie można
usunąć. Na szczęście jak napisałem pomiędzy fotelami a Sroką występowała strefa
demarkacyjna w postaci mojej żony. I to ona wyłapała całość wstępnie
przetrawionej, muszę tu zaznaczyć markowej karmy. W sumie to nie ma strachu. W
świecie perfum byłby to najmniej Chanell. W samochodzie rozszedł się
specyficzny zapaszek tej perfumy. Patrzę do tyłu i pytam czyścisz się czy
jedziemy dalej. Moje lepsze pół patrzy na mnie zza kurtyny wzbierających łez i
z całym poświęceniem do jakiego tylko matka jest zdolna słodko odpowiada – Jedź
już …rwa. No to jadę. Chwila gorączkowych poszukiwań na podłodze pozwoliła
ujawnić plastikowy kubeczek. Cała głowa co prawda nie wlazła, ale pyszczek i
owszem. Dobra nasza myślę jest pojemniczek nie będzie źle. Trzysta metrów dalej
nastąpiła kolejna fala. Pojemniczek się skończył. Myślę sobie – To będzie
diablo długa podróż. Chwila przerwy. Szybkie czyszczenie, opróżnianie
pojemników i kieszeni i dalej w drogę. Po jakimś kilometrze i opróżnieniu dwóch
kubeczków Sroce skończyła się twarda amunicja. Nastąpił okres ślinienia się i
suchych (głupia nazwa bo nie mają nic wspólnego z suchością) wymiotów. Kubeczek
regularnie napełniany zużył się po jakiś pięćdziesięciu kilometrach. Do domu w
szlag daleko. Samochód tonie w ślinie. Lisu zaciekawiony co też się dzieje w
dziale pasażerskim regularnie usiłuje przeleźć przez oparcie by zaznajomić się
z obrzygańcem.
Obrzyganiec na zmianę ślini się jest targany spazmami lub
piszczy. Strefa demarkacyjna co chwila podaje nowe fakty co do stanu garderoby,
która właśnie przemokła. Ja jadę autostradą, na której wszyscy postanowili
jechać również. No zabawa na sto fajerek. Myślę sobie jak wrócę do domu to
spalę prawo jazdy i samochód na dokładkę. Już nigdy nie wsiądę za kółko, na
pewno nie w tym żygowozie. Ale nic to. Jestem dzielny, jestem twardy, jestem
głodny ale na samą myśl o jedzeniu mam ochotę zabrudzić deskę rozdzielczą. Jedziemy
więc dalej. Wesoło jest. Lisu coraz natarczywiej usiłuje przeforsować swoje
prawa do jady w dziale pasażerskim, moja żona informuje mnie, że sweterek, w
który radośnie śliniła się Sroka jest już przemoczony kompletnie, zresztą jej
bielizna również. Żąda mojej bluzy. Jakieś tiry urządzają wyścigi przede mną z
prędkością 60 km/h. To jest …rwa autostrada, a nie defilada z okazji święta
Wojska Polskiego. No istny dom wariatów. A bluzy nie dam i koniec. Nikt nie
będzie rzygał w moją ukochaną bluzę. Tę z Garfieldem. W końcu ciemną nocą
dojechaliśmy do domu. Jesteśmy. Teraz czeka mnie już tylko trzyletnia terapia u
psychoterapeuty i półroczna u psychiatry. Ale jesteśmy w domu. Cali, żywi,
zmęczeni i zarzygani. Wysadzam Lisa niech chłopak odpocznie. To była dla niego
trudna podróż. Jak ja go qrwa rozumiem. Wyciągamy Srokę. No jasne teraz nie
chce wyjść. Bo przecież trzeba być asertywnym. W samochodzie źle. Na zewnątrz
jeszcze gorzej. Udało się. Mamy przewagę siły i wagi. Zanosimy do domu.
Zaznajom się ze swoim nowym domem maleńka. I tu proszę jakie to rezolutne,
jakie ciekawskie, jakie wszędobylskie. Po chorobie lokomocyjnej śladu nie ma.
Wszędzie wlezie, wszędzie naszcza, wszystko obwącha, wszystko zobaczy, wszystko
oszczała jeszcze raz, wszystko chce poznać. Mądrusia jest. Następuje zapoznanie
się z całą rodziną. Skoki, głaskanie, mizianie, smyranie w brzuszek no pełnia
szczęścia. Dosłownie.

Ja
Loki