Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą spacer. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą spacer. Pokaż wszystkie posty

piątek, 8 czerwca 2018

Wakacje, psów będą wakacje!


Witam,

Dawno mnie nie było. Dzisiaj opiszę wyjazd na wakacje, a w naszym przypadku ferie zimowe, ale w sumie to to samo. Bo niby jaka różnica? Tu śnieg, tam deszcz, chyba wolę ten śnieg bo moczy jakby wolniej i można na nartach pojeździć. Fakt, że wodne też są, choć ciężko w lesie na wodnych poginać. To się prosi o wypadek, i w sumie o kaftan. Bo przyznacie, że to nie jest normalne. No wyobraźcie sobie: Ktoś śmiga w deszczu, na nartach wodnych po lesie… z Akitą na smyczy - pokój bez klamek. W każdym razie jedziemy na wczasy. Po pierwsze wyszukujemy ośrodek, który przyjmuje psy. W zasadzie nie „psy”, tylko „PSY”. Warto się upewnić, że właściciel dostrzega i rozumie różnice. Później wyjdzie, że nasz nie rozumiał różnicy. Warto wysłać wiadomość, że przyjeżdżamy z prawdziwymi psami. Prawdziwymi tzn. dużymi. Jak znam życie oni nawet tego nie przeczytają ale to gwarantuje nam podstawę do kłótni i ewentualnego odzysku kasy jakby Was pogonili. Bo myślę, że mogą Was pogonić. Ale sądy są dla wszystkich. Macie gwarancję, że poinformowaliście i kurde powinni choć przeczytać tę wiadomość. Przyjmijmy, że oni wiedzą z jakimi psami przyjedziemy. Tak, tak wiem, indyk też myślał, że w niedziele poogląda telewizję. aż nagle okazało się, że nie bardzo ma czym oglądać- jakby oczu brak. Tyle słowem wstępu.
Powiem Wam coś przezabawnego. Postanowiliśmy wyjechać na ferie zimowe. Wszyscy. Znaczy wszyscy, WSZYSCY! Kot nie jest wszyscy, więc został w domu z opiekunką, z którą miał romans i był bardzo niezadowolony z naszego powrotu. Ale przecież kot się nie liczy, jeśli człowiek ma cztery Akity. On ma tylko odroczony wyrok śmierci. Jedziemy. I tu zaczynają się problemy. Jak zmieścić cztery psy, dwoje dzieci, garderobę i nie mniej ważne, żonę. Ja prowadzę więc mam rezerwację miejsca. Zapowiada się ciężko, ale cóż wszyscy ponosimy jakieś wyrzeczenia. No ja nie ponoszę bo ja prowadzę. Nie będę nic ponosił. Do ciężkiej cholery, nie dość, że kręcę fajerą to jeszcze mam się ściskać z jakąś walizką? No proszę Was! Jadę, uważam na drogę i jeszcze mam walizkę na kolanach? Nie przesadzajmy. W takiej opcji nigdzie nie jedziemy. Pakujemy się, logistyka poziom mistrz. Z dodatkiem +5. Niektórzy zrozumieją. Tył, dwa psy z klatką oddzielającą trzecią klasę od drugiej. Druga klasa, dwójka dzieci z Falką, która tajemniczo przelazła z tyłu na przód. Mój prawy z czwartym psem pod nogami. Siedzimy. To co jedziemy? Mój prawy, znaczy moja żona patrzy na mnie z wyrazem niedowierzania w oczach:
- A walizki też weźmiemy? Pyta.
- Jakie walizki? Odpowiadam rzeczowo.
- No z ubraniami. Słyszę w odpowiedzi.
Hmm… Odpowiadam elokwentnie. Znaczy nie jadą jeszcze? Zadaję kluczowe pytanie.
W odpowiedzi słyszę coś co druzgocze mój plan logistyczny. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jakim trzeba być człowiekiem, aby tak zniszczyć samozadowolenie innego człowieka. Bo niby co? Jakieś kombinezony, rękawice, bielizna termoaktywna są ważniejsze od mojego dobrego samopoczucia?! Jak się okazuje są. Ja Was proszę przecież zapakowałem wszystko co jest ważne. W samochodzie są psy. Pozostali też są.
- Ale nie ma walizek.
- Jakich Qrwa walizek?
- No tych z ubraniami.
- A gdzie ja je niby mam włożyć?
- Do samochodu.
- Którego?
- Naszego.
- … Oki. Odpowiadam. Dzieci nie jedziecie.  Oznajmiam. Spoglądam do tyłu na te zawiedzone twarzyczki i widzę w nich wielki ? (znak zapytania). No dobra jedziecie, matka zostaje. W odpowiedzi słyszę: Chyba ty. Oki, nie mam opcji i muszę spakować walizki. I tu niespodzianka. Nikogo nie wyrzuciłem. Spakowałem walizki do samochodu, zaznaczam. Dajecie wiarę. Cztery psy, dwójka dzieci, żona i walizki z kombinezonami, ubraniami, bielizną. Do tego dwie klatki, znaczy kenele. I wszystko to w niewielkim Volvo V50. Wielkie brawa dla samochodu. I dla mnie, że to upchnąłem w nim. Jestem mistrzem pakowania. Zresztą powinienem zrobić zdjęcia. Nieczęsto widzi się dzieci siedzące do góry nogami w fotelikach. 

Wbrew obawom, sześciogodzinna podróż i 500 kilometrów mija bez przygód. Jeśli dać to do buchaltera to nie postawi na nas. Pomimo tego, udaje się. Docieramy do celu. Alleluja i do przodu. Kurde dojechaliśmy. Naprawdę jesteśmy na miejscu. Wszyscy, cali i zdrowi przynajmniej fizycznie bo poziom mojego zdrowia psychicznego po tej podróży znacznie się obniżył. Wysiadając z samochodu twierdziłem, że jestem wysoce szczęśliwym taboretem. Potem postanowiłem być krzesłem. Nobilitacja. Ale nie o moim zdrowiu psychicznym lub jego braku. Dojechaliśmy i to jest ważne. Wchodzimy do recepcji z dwoma psami bo przecież ośrodek toleruje psy. I tu pierwsza blacha- Pan za kontuarem oświadcza dobitnie tu nie można wprowadzać psów.



- Znaczy, jak to?
- No nie wolno.
- Ale zgadzacie się na psy.
- Ale nie tu.
- Znaczy w ośrodku można ale nie tu w ośrodku?
- Tak. Oniemiałem. Poprosiłem o instrukcję obsługi ośrodka.
- AAA! Nie w recepcji.
- Tak. I w pobliżu.
- Znaczy jak „w pobliżu”?
- Nie w budynku.
- Oki. Dobrze. Tolerujemy psy ale z daleka. Rozumiem. Wyprowadziłem psy na zewnątrz i trzymałem się drugiej strony ulicy. Nagle moja lepsza połowa, dla niewtajemniczonych moja żona wypada z recepcji i wrzeszczy. Oni nie chcą nas przyjąć z czterema psami. Niesamowite. W życiu nie widziałem hotelu, który przyjmie cztery wielkie psy mogące roznieść domek na strzępy. Ale robię dobrą minę do takiej gry jaka jest.
- Dlaczego? Pytam podstępnie.
- Bo oni myśleli, że mamy psy. 
- Ale napisałaś im, że mamy PSY?
- Tak.
- Przeczytali?
- Nie wiem. Kontaktują się z kierownikiem. Czekamy. Kierownik jak się okazało nie przeczytał wiadomości, że przyjadą PSY, a nie psy. I tu zaczęła się dyskusja. Bo my nie wiemy czy nic nie zniszczą? Są ubezpieczone. Ale zapach. Proszę Pana one są częściej kąpane od pana. Ale może nabrudzą? Posprzątam. Ale pogryzą kogoś. Kogo? No nie wiem, kogoś. To jak pogryzą to proszę przyjść. Ale śmierdzą. !!! zaniemówiłem. Że qrwa co?! Śmierdzą?!? Sam śmierdzisz szmaciarzu. Jeszcze raz powiesz, że moje psy śmierdzą a sam zaczniesz … padliną. Oki. Zwracacie to co zapłaciliśmy i, rozstajemy się w pokoju. Oczywiście po sądowej rozprawie. I tu już zaczynamy mówić po ludzku. No bo oni nie wiedzieli. Bo nie mieli pojęcia. Dobrze. Możemy zostać ale ponosimy odpowiedzialność za nasze psy. Cóż. Jak zawsze. Moje psy, moja odpowiedzialność. Zawsze. Koniec końców zostaliśmy. Oczywiście byliśmy przygotowani na to. Psy mieszkały w kenelach gdy zachodziła taka potrzeba. I nie mogło być mowy o jakiejkolwiek samowolce. Wszystko było ściśle kontrolowane. Mieszkamy. Kurde, przyjęli nas, nie wyrzucili. Z czterema psami no i dwójką dzieci.
Zostaliśmy. Domek niczego sobie. Na dole salon i kuchnia. U góry trzy sypialnie i łazienka. No pełen komfort. Zwierzaki miały zakaz opuszczania parteru. W naszym przypadku to nie problem. Nie chodzą po schodach, które mają dziury. Szkoda tylko, że zaufanie do nich mam jak do moich dzieci. Przez przypadek zniszczą co tylko im w łapy i zęby wpadnie. Mówię o moich dzieciach. Psy są raczej nieinwazyjne. Co więcej i dzieci i psy są ubezpieczone. Mają wykupione OC. Każdy rodzic, który wszedł z dziećmi do działu kryształów i ceramiki użytkowej szybko się uczy wykupowania OC na dzieci. Ja musiałem nauczyć się również OC na żonę. Nie to, że jest jak słoń. O co to, to nie. Tym bardziej dziwi, że zachowuje się jak Katrina. Mam już całą kolekcję aniołków „decapitate” pod tytułem „ale ja tylko dotknęłam”. Kiedyś otworze galerię osobliwości. I nazwę ją „Jak skutecznie uśmiercać anioły, demony, smoki, jednorożce i jednego gnoma”. Sukces gwarantowany. A wracając do tematu. Mieszkamy sobie w domku. Wszystkie psy z nami. Obsługa przez lornetki obserwuje czy psy nie jedzą zasłon. Jakoś im plastik nie podchodził. Zaczęły raz czy dwa i odpuściły. Rozpoczynamy ferie zimowe. Hurra. Udaliśmy się na stok. Wszyscy jesteśmy jeżdżący. Ale jak się okazało nasze Akity nie mają za grosz sportowego zacięcia. Po pierwsze nie będą jeździć na nartach. Po drugie nie będą chodzić kilometrów z góry. W głębokim śniegu. Będą się rozglądać ze szczytu i chodzić tam i ówdzie. Ale stary na dół to ty sam sobie dymaj. Raz spróbowałem i już nie próbuje. 

Po pierwsze. Narciarze. Nie ma to jak z dziką radością gonić za typem, który ucieka na nartach. Na szczęście gość zbyt wiele uwagi poświęcał psom, które usiłowały go dopaść niż drodze przed sobą. Dowiodłem, że to nie moja wina. Ma patrzeć przed siebie a nie za siebie. W końcu jedzie do przodu. Narty wstecznego nie mają. Jestem pewien, że siniaki w końcu zejdą, a blaszana płytka w czaszce tylko mu pomoże. Żartuję z tą płytką. Nie była blaszana, tylko tytanowa. Gość zmienił nicka na Internecie z MiekaFujara na RoboCop. To Cop od coparka.
To problem zleźć z dwoma psami po stoku. Radzę znaleźć trasę dla saneczkarzy. Jest mniej uczęszczana. Co więcej, saneczkarzy słychać z daleka. Drą ryje niemiłosiernie. Narciarze zjeżdżają w ponurym milczeniu. Można przytrzymać psy i nie wpaść pod rozpędzony drewniany bolid. Kiedy już zejdziemy ze stoku dopada nas nagła myśl. Nigdy więcej! Naprawdę nawet świetnie ułożone psy mogą się nie powstrzymać. Wrzeszczący drewniany pojazd, lub milczący narciarski uciekinier. Na lodzie trudno zachować równowagę. A kto nie był ciągnięty przez zaspy, kiedy dwie dorosłe Akity są w trybie pościgu nie wie co traci. A traci głównie zęby. Więc zalecam rozwagę i protetyka w rozsądnych cenach.  Tyle o wyczynach na stoku. Już nie seplenię. I nigdy więcej nie będą mnie bolały jedynki. Jakiś profit jest. Zrezygnowaliśmy więc z wycieczek po stoku. Przerzuciliśmy się na wycieczki wspinaczkowe. Do dzisiaj nie wybaczyłem mojej żonie. Wyobraźcie sobie. Śnieg po pas. Zamarznięty. Dzieci, psy idą po nim jak po drodze. Ja ważę niestety nieco więcej, więc idę jak lodołamacz. Niestety nie mam napędu atomowego. A na alkoholu mogę jechać tylko wieczorami gdy nigdzie nie chodzimy. Kurde. Jak iść? Pani prezes, jak iść? Najlepiej za Tobą słyszę w odpowiedzi. 

Idę więc. Bo co ja nie dam rady. Toruję drogę. Przedzieram się. Przed oczami mam scenę z „Władcy Pierścieni” gdy drużyna przedzierała się przez śniegi na przełęczy. Jestem jak Aragorn i Boromir w jednym. Psy latają każdy w inną stronę. Bo niby dlaczego iść do przodu. A trzymam trzy na smyczy. Wyobraźcie to sobie. Jedna ręka w prawo, druga w lewo. Ja po pas w śniegu. Za mną dzieci płaczą czy już wracamy. Jeszcze dalej żona idąca w wygodnym kilwaterze zachęca „Do szczytu już tylko półtora kilometra”. Wakacje moich marzeń. Kurde ja nawet na autobus nie biegnę, wolę poczekać na następny. Nagle moim oczom ukazuje się światełko nadziei. Z naprzeciwka nadjeżdża skuter śnieżny. Patrzę z zazdrością i mordem o oczach. Ale nie. Odpuszczam. To myśliwi i każdy ma więcej broni palnej niż ja kiedykolwiek trzymałem w dłoniach. Atakowanie w celu zaboru skuteru mogłoby się skończyć wybitnie niefortunnie. W końcu docieramy na szczyt. Padamy na twarz w głęboki śnieg. Jak co poniektóre postaci wysiadające z samolotu. Całujemy upragniony cel wędrówki. Z niepochamowanej radości robimy aniołki w śniegu, śmiejemy się, niektórzy modlą się ze szczęścia. Nasza Gehenna dobiegła końca. Teraz już tylko utartym szlakiem do dołu. 


Niestety. Z tyłu słodki ja żyletka oblana miodem głos oświadcza. – A może zejdziemy tamtędy? Tam jeszcze nikt nie szedł! – Mam nadzieję, że do roztopów nikt jej nie znalazł. Wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Jakoś tak nam lżej na sercu iść z górki. Cóż nasza wina. Pod metrowym śniegiem kryje się lód z roztopów. Chwila zapomnienia by podziewać dziewiczą naturę kosztuje kolejne siniaki. Na szczęście jedynki stanowią już z tylko bolesne wspomnienie, nawet krwawić przestało. I tak dzień za dniem. W sumie to wszyscy byliśmy zadowoleni. W końcu moja żona wyraziła się w tym względzie bardzo jasno. Przeżyliśmy dziewięć dni w górach. Z czwórką psów i dwójką dzieci. W ośrodku, który pod pojęciem psa rozumie zatuczoną świnkę morską. Codziennie przedzierając się przez zaspy. Psy były przeszczęśliwe. Dzieci mniej. Ja uważam ten wyjazd za niesamowity sukces logistyczny. Ale daliśmy radę. Znaczy? Można! Wiem, że większość z Was wzdraga się przed takim wyjazdem. Nawet z jednym psem. Ale na litość, przecież ten pies jest częścią Waszej rodziny. Może więc warto wykazać się odrobiną przedsiębiorczości i uporu. Coraz więcej ośrodków oferuje się, że można z psem. Są odpowiednie strony i portale. I może na upragnione wakacje, ferie wybierzecie się z psiakiem. W końcu wy będziecie razem. A on? 

środa, 27 lipca 2016

Spacery vol 1 - smycz



Spacerować czy ganiać po lesie?
Niby pytanie proste i nie wymaga skomplikowanej odpowiedzi. Niestety jeśli mieszkasz w mieście jak my, znaczy w takiej przerośniętej wiosce z aspiracjami, to jest to żywotne pytanie, które wymaga wgłębienia się w materię. Co lepsze? Spacer na sznurku, czy puszczenie pupila samopas w lesie? Jak się zastanowić to jest kilka argumentów za i przeciw obydwu formom wypoczynku. Dziś chciałbym opowiedzieć o tym jak wyglądają nasze spacery. Tak jedne jak i drugie. Zacznijmy od spaceru, który określamy jako „na sznurku”. Niby nic takiego ale… Jak zauważyłem ostatnio zrobił się z tego rytuał. Spacer po zadbanych trawnikach okolicznych sąsiadów nie wymaga jakiegoś specjalnego ubioru. Tak więc skradam się do sterty sierści leżącej w wykopanej jamie i udającej mojego pupila. Po cichutku zdejmuje smycz. Sama smycz stanowi osobną opowieść. 

Jest czerwono-biała jak Lisu, ciężka i ma kółeczka do skracania. Nie wiem czy próbowaliście kiedyś zdjąć po cichutku cumę holowniczą. Nie? To nie będziecie wiedzieć jakie to uczucie. To jakby siedzieć w kinie i z usiłować bezgłośnie otwierać paczkę czipsów. Tego na pewno próbowaliście. Już podczas wyjmowania ich z plecaka całe kino wie co kombinujecie. I wy to wiecie, że oni wiedzą, i staracie się być jeszcze ciszej. I wam to za diabła nie wychodzi. Powód takiego zachowania staje się oczywisty dla każdego, kto widział mojego ulubieńca podczas przygotowań do spaceru.  Wyobraźcie sobie taran. Dla niewtajemniczonych tłumaczę, że jest to wielki pień drzewa służący do wyważania bram w miastach. O, na pewno oglądaliście „Władcę Pierścieni” Uruk-Hai mają tam taki, niemal dokładnie taki. Nawet łeb na końcu się zgadza. No więc wyobraźcie sobie biało rudy taran z różowym językiem na wierzchu rzucający się na Was w przypływie masakrującego żebra entuzjazmu. Normalnie zachowanie niepojęte. Bo niby co? Pierwszy raz idzie na spacer? Ale jest jak jest. Nie chcę skończyć na OIOM-ie to się skradam. Czasem się udaje, częściej nie. Ale nie zaprzestaje prób. Mam jeszcze kilka niepołamanych żeber, z których jestem dumny i blady. To przez trudności w oddychaniu. Tak więc skradam się. Po cichutku podchodzę i udaję, że poprawiam obróżkę. Klik. Smycz założona. Teraz tylko szybki sprint by schować się przed dzikim napadem radości i entuzjazmu 40-kilogramowej kuli włochatego szczęścia. Bezpieczny za murem z ustawionych worków z piaskiem wydaję autorytatywne komendy. Np. Zostaw ten worek, gdzie mnie ciągniesz?, to moja noga!, złaź ze mnie, itp. Osobiście uważam, że jestem posiadaczem psa rasy Akita. Ostatnio wytłumaczono mi, że to Lisu jest posiadaczem człowieka marki Ja. Hmmm prawda często bywa nieprzyjemna i bolesna, zwłaszcza w okolicach żeber. Smycz na miejscu, możemy iść na spacerek. I tu następuje chwila satysfakcji. Idziemy ulicą. Mieszkamy w okolicy gdzie niemal każdy posiada psa. I te podwórzowe burki ujadają jak dzikie. Drą te papy z uporem godnym lepszej sprawy. A mój Lisu nic! Mija je z godnością i w milczeniu. To piękne. Pewnie niektórzy sami o tym wiedzą, a inni być może będą mieli okazję się przekonać. Wspaniałe uczucie. Dookoła jazgot psich parweniuszy. A wy przechadzacie się w ciszy. Znaczy metaforycznie, bo okoliczne psy robią taki hałas, że nie słychać własnych myśli. Tak więc idziemy dumni i milczący. Stajemy pod każdym drzewkiem, murkiem, bramą, kamieniem, krzaczkiem, górką piasku, zaparkowanym samochodem, motorem, skuterem, rowerem, kępą trawy, zupełnie niczym co jest ciekawe. Obwąchujemy dokładnie, oznaczamy kropelką moczu. Nigdy nie za dużą. Nie wiemy przecież ile tych ciekawych przerywników jeszcze przed nami. Mocz do znakowania ma niestety ograniczoną ilość. Trzeba uważać bo się skończy przed powrotem do domu. Mija pierwsze 45 minut spaceru. Jesteśmy 36 metrów od domu. Każda okoliczna rzecz, okoliczność przyrody, zbyt wolno uciekające zwierzę zostało skropione i oznakowane. Uwielbiam długie spacery więc jestem wniebowzięty. Nie wiem czy usiłowaliście kiedyś zmusić Akitę siłowo do szybszego marszu. Jeśli nie to polecam. Nie jest już potrzebna siłownia. Macie sznurek, na którego końcu dynda wesoło Akita, który aktualnie ma inne zdanie w kwestiach spacerowych. Dla porównania możecie zapiąć na smyczy pień drzewa i ciągnąć. 


 










  
Skutek będzie ten sam. Choć może nawet uda Wam się ruszyć drzewo. No więc spacerujemy sobie. Ale jest jeszcze druga strona ulicy. Z wyrywającym ramię ze stawu entuzjazmem przechodzimy na trawniki sąsiadów po drugiej strony. I tu następuje ciekawostka. Kwestia dotyczy tych grubszych potrzeb. Jeżeli łazimy po przydomowym parku, takim prawie lasku, gdzie załatwienie potrzeby nie bulwersowałoby nikogo, zwłaszcza, że i tak zawsze sprzątam to co po nas zostaje, to ono nie następuje. Odnoszę wrażenie, że ma to dużo wspólnego ze znakowaniem. Trzeba wyszukać jakiś pagórek, duży kamień, kępę sprzyjająco wyrośniętych krzaków. Następnie zaczynamy taniec połączony z wywołującym zawroty głowy wirowaniem bo nagle w jednym momencie perfekcji oznakować teren. Zazwyczaj gdzieś na wysokości kilkunastu centymetrów. Pomijam już następujące po tym drapanie i rozpraszanie zapachu. Dla nieobznajomionych odradzam stanie z tyłu. Można się niemile zaskoczyć, a właściwie zostać niemile trafionym. Jak widzę, Akita znaczy teren na pewnej wysokości i szuka miejsc wyeksponowanych. I dlatego dziwi, że jeśli tylko znajdzie jakiś prosty jak stół, świetnie wystrzyżony kawałek trawnika to nie może się powstrzymać. Ja stoję i patrzę. No bo niby co mam zrobić. Ciągnąć za smycz? W takiej chwili? Nikomu bym tego nie zrobił. A za płotem stoi właściciel trawnika. Ręce ma złożone na piersi i tupie stopą. Hmmm uśmiecham się promiennie. – Ja to posprzątam! – Zapewniam pana o wymiarach godnych byka rozpłodowego. – Ja myślę! - Oświadcza wbrew wszelkim znakom na niebie, ziemi i twarzy. Cenię sobie własną fizjonomię, więc powstrzymuję się od komentarza, bo jeszcze zrozumie. Czekamy, defekacja dobiega końca. I tu straszna chwila. Pamiętałem o zabraniu woreczka? Jeśli tak to rewelacja. Jeśli nie to następuje bardzo krępujący moment, gdy panicznie rozglądam się za reklamówką zaśmiecającą okolice. I wiecie co. W takiej sytuacji okazuje się, że wszyscy są tak porządni, że nigdy ich nie wyrzucają. A wtedy nie pozostaje nic innego jak wziąć sprawy we własne ręce… Po tych przeżyciach wracamy do domu. Niestety. Wszelkie pozostawione uprzednio ślady musiały się przedawnić bo trzeba je osikać jeszcze raz. Nie to żeby mi to przeszkadzało. Szkoda tylko, że jedna dłoń jest zajęta. A jak na złość w pobliży nie przewidziano żadnego śmietnika. Pytanie. Gdzie oni wyrzucili wszystkie te zbędne woreczki, reklamówki, gazetki reklamowe. Docieramy w końcu do domu gdzie mój pupil wypija wiadro wody, w celu uzupełnienia płynów, które stracił był podczas spaceru, po czym oddaje istną fontannę moczu na rosnącą obok tuję. Bo po co ma rosnąć. Jak wiadomo iglaki i sikające psy przyciągają się.  Tak więc wyprowadzanie psa „na sznurku” po okolicy ma liczne zalety. Zwłaszcza ekologiczne. Jeśli tam spacerujesz, nie spodziewaj się, że ktoś wyrzuci choćby papierek po gumie do żucia w okolicy. W następnym wpisie opowiem Wam jak wygląda dzikie bieganie po lesie.