W poprzednim
wpisie wspomniałem o zabawnej historii z Mazur. Jako, że czynniki zewnętrzne
naciskają mnie mocno w kwestii dalszych wpisów muszę chcąc, nie chcąc
kontynuować. A zatem niech rozpocznie się opowieść.
Ostatnia
majówka była bardzo udana. Wraz z całą familią udaliśmy się na wczesnowiosenny
wypoczynek. Na Mazury! Zakrzyknęli wszyscy. Choć w niektórych przypadkach
brzmiało to raczej hau, hau lub miau, miau (takie niedomówienie). Jedziemy.
Droga rewelacyjna, były jedynie drobne niedogodności. Ale droga bez atrakcji
takich jak: np. remont S8 w odcinku Wyszków-koniec świata, gigantyczny korek
pod Łomżą (widać wielu kultywuje Łomżing), pod Piszem, i nie zapominajmy o tej
bezimiennej wiosce pośród niczego, nie wspominając o tak drobnym utrudnieniu
jak wahadło na polnej drodze do Mikołajek, a i przemarsz kolumny wojsk
pancernych we wsi Łęgi Małe… taka droga nie byłaby polską swojską drogą.
Po 7 godzinach dotarliśmy na
miejsce, wbrew zapewnieniom nawigacji, która jak się okazuje na niczym się nie
zna. Po drodze mieliśmy przyjemność podziwiać różnorodne okoliczności przyrody.
Żeby nie być gołosłownym, podziwialiśmy bociany, piękne lasy, wspaniałe
jeziora, bociany, tłumy turystów, bociany, pola złocistych zbóż, bociany, łąki
zielonych traw falujących na wietrze. A, wspominałem już, że widzieliśmy
bociany? Mam wrażenie, że im dalej na północny-wschód tym więcej bocianów.
Doszło do tego, że na jeden słup przypadało 3,145 bociana. Ale ale, nie o
bocianach jest ta opowieść. Jest o naszym zwierzyńcu. Znaczy o moim psie,
znaczy Akicie i tym cholernym sierściuchu co to drze ryja jak, nie
przymierzając, jakaś akustyczna apokalipsa. Podróż w wykonaniu mojego pupila przebiega spokojnie,
na ogół. Niestety rzecz ma się zgoła inaczej jeśli chodzi o Joko. Wkładaliście
kiedyś koteczkę (heh) do samochodu? Nie? To szkoda. Tym co ich nie lubię, życzę
siedmiu kotów i wyjazdu na wakacje. Ma toto smyczkę z szeleczkami.
W zasadzie, to powinno załatwić
sprawę. Niestety nie załatwia. Oj jak bardzo nie załatwia. Nie jestem pewien
czy potraficie sobie to wyobrazić, niemniej spróbuję Wam to opisać. Jest
maleńki kotek o wdzięcznym imieniu Joko. To po takiej znanej postaci. Jest
malutki, śliczny, mruczący i puchaty. I tu następuje nagły zwrot akcji.
Zakładamy mu śliczne, malusie, cholernie drogie szeleczki ze smyczką i powinien
być wdzięczny, szczęśliwy i co najważniejsze cichy. Ale nie, trzeba drzeć pysk –
najlepiej jak opętana (polecam do obejrzenia klasykę gatunku „Egzorcysta”).
Wrażenia są podobne. No może bez wymiotów i akcji z krzyżykiem. Ważę swoje i
może trochę cudzego, w każdym razie pacyfikacja siłowa niespełna kilogramowego
kota jest jakoś tak nie na miejscu. Koniec końców udało się upchać bagaże, żonę,
dzieci, Akitę i demonicznego kota do samochodu. Odjazd. Dzieci jak to dzieci
pokolenia XYZ, siedzą cicho zapatrzone w swoje smerfony, i-pfony, tablety i łaptoki.
Akita podziwia mijane bociany, zapewne marząc o ekscytujących pościgach, nagłych
zwrotach, driftach na dwóch łapach. Niestety ktoś nie jest w stanie docenić
ciszy, spokoju i przerażającej monotonii podróży.
Miiiiaaaaaaaauuuuuuuuu!!
Miaaaaauuuuuueeeeeeee!!! Miamiamia uuuuueeeeooooo!!!!
Bo niby dlaczego siedzieć cicho
jak można robić piekielny ryk schowawszy się pod fotelem kierowcy. Po kilku
godzinach podróży jestem zagorzałym zwolennikiem sterylizacji, kastracji a
nawet aborcji do pierwszego roku życia. Niestety przystanek w celu zamknięcia
mordy demonowi spod fotela nie wchodzi w grę. Bo jeszcze wyrwie się na wolność
i szkód narobi w pobliskim gospodarstwie. No wicie skwaśniałe mleko, krowy włażące
ze strachu na drzewa, kozy opętane demoniczną manią by uprawiać czarną mszę na
pobliskim poniemieckim cmentarzu. No takie tam. Więc nie stajemy. Składam swoje
cierpienia na ołtarzu każdego bóstwa, zresztą im bardziej pogańskie tym lepiej
i jedziemy dalej. Bociany przyglądają nam się paciorkowatymi oczkami. I wiecie
co? Chyba im się podoba. Wyglądają na zadowolone.
I tak w końcu dotarliśmy do
miejscowości o intrygującej i jakże obrazowej nazwie Pieczarki. Kiedyś zbadam
dokładnie etymologie powstania tej nazwy. Miejsce do, którego przybyliśmy
okazało się wszystkim tym z czego Mazury słyną. Jezioro tuż, tuż, las dookoła, trawnik
dla trzody domowej, grill przed domkiem, palenisko gotowe – nic tylko stos
ustawić jakby żona marudziła za bardzo, słup obok. A na słupie? No zgadnijcie
kto siedzi? Bocian. Hmm jakże oryginalnie. Patrzę na ten symbol Polskości, na
tego ptaka jak malowanie, którego każde dziecko zna i wypatruje na wiosnę. I
myślę sobie tak. - Wszyscy wiedzą co to ptaszysko dostarcza. Mam już komplet i
jeżeli kiedyś znowu wyląduję w pieluchach to tylko będąc dziadkiem. Hmmm kocham
boże stworzenia (zwłaszcza jeśli szczekają). Więc pomysł zrąbania słupa i
późniejszego tłumaczenia, że to był taki trochę wypadek z użyciem siekiery,
odrzuciłem. Na szczęście sytuacja rozwiązała się sama. W pobliskiej wiosce
indiańskiej – bez jaj prawdziwej – zaopatrzyłem się w łuk ze strzałą. Poszedłem
pod mój własny (choć tylko wynajęty, ale jednak) słup z bocianem i
wytłumaczyłem zwiastunowi szczęśliwej nowiny jak bardzo można się pomylić
podczas dostawy. Zrozumiał.
Wjechaliśmy na podwórzec. Inaczej
tego nie nazwę. Pięknie jest. Miejsca tyle, że nie tylko pies, tudzież Akita
zajęcie znajdzie ale i inne atrakcje. Huśtawki dla dzieci, kwietnik do
rozkopywania, trawnik jak boisko, beczka z deszczówką, no i ściana pamięci.
Naprawdę wielka pilśniowa płyta ze starymi narzędziami. A wśród nich, no nie
zgadniecie J
stare wnyki. Szatański uśmiech rozjaśnił moją twarz. Mała myszka, odrobina
wiskasa i powrót będzie cudowny, przejmująco cichy. Niestety moja lepsza połowa
czyta te same lektury co ja. Spojrzała na mnie tylko raz i oświadczyła „Żebyś mi się nie ważył !” Cóż. Może miałem to
wypisane na czole? Kto wie… Jestem bardzo otwartym człowiekiem. Tak więc urocze
myśli o zatrzaskujących się metalowych szczękach i pożegnalnym
mmmiiiiaaaaarrrrghhhhh odleciały na skrzydłach marzeń. Jak się okazało nasz
ukochany Akita bardzo, ale to bardzo upodobał sobie ogród z trawnikiem. Na noc
musiałem go na siłę wciągać do domku. Biegał po trawie na bosaka w porannej
rosie śpiewając Bacha. Bardzo mu się podobała okolica. I tu taka następuje
dziwne zdarzenie. Pewna urocza i jakże delikatna rączka stuka mnie w ramię.
Subtelny i jakże sugestywny głosik zwraca mi delikatnie uwagę „Piszesz bloga
nie powieść! Daj już spokój. Krócej, zwięźlej, zacieśniaj, ograniczaj!! Nie
jesteś żaden Sapkowski, nie rozpływaj się w opisach!!! Zabieraj 4 litery i
zmiataj. – No cóż na tak postawione „dictum
acerbum” muszę na dziś skończyć.
A do meritum w kwestii tytułowego
zagłębia dotrę w następnym wpisie.
Ja
Loki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz