Wróciłem i wracając do tematu.
Okolica, aż się prosi o spacer. Więc nie daliśmy się długo prosić. Poszliśmy.
Las, brzeg jeziora, łąka spełniły wszelkie nasze oczekiwania i marzenia, a
nawet więcej. Nie przypominam tylko sobie, w którym momencie marzyłem o
kleszczach? Hmmm widocznie były to myśli podprogowe. Bo jak się okazało
dostaliśmy dużą dawkę okoliczności przyrody. Słońce, woda, zieleń trawy, szum
lasu i w promocji (oprócz bocianów) kleszcze. Odnoszę wrażenie, że wszystkie
rośliny oferowały tego typu promocję. Kurde jak w hipermarkecie. Kup pęczek
marchewek a otrzymasz trzy kleszcze w gratisie. Kapitalizm! Wtedy jednak
jeszcze tego nieświadom, byłem szczęśliwy. Słonko, woda, zieleń. Akita
szczęśliwy jak, nie przymierzając, świnia w pomidorach.
Biega, nie szczeka,
skacze, włazi do wody, oczywiście po kostki, bo inaczej się pomoczy. Pełnia szczęścia.
Spędziliśmy upojne popołudnie wśród przyrody. Nawet nie przypuszczałem jak
wiele tej przyrody postanowiło z nami spędzić wieczór. Obcowaliśmy z naturą
dłuższy czas więc dopadł nas głód. Postanowiliśmy tedy poszukać miejscowej
jadłodajni. Wiedzieliśmy czego szukamy- miejsca gdzie będziemy mogli
rozkoszować się miejscową kuchnią, domowymi i regionalnymi przysmakami. W
głowach już nam się kształtowały złociste frytki z miejscowych ziemniaków i
panierowany schabowy wypieczony na złoto-chrupko. Lub może golonka w sosie
piwnym z kiszoną kapustą, najlepiej zasmażaną... Znaleźliśmy jadłodajnię
spełniającą większość warunków. Znaczy mieli otwarte, mieli frytki i kotlet z
piersi kurczaka. Pozostałe opcje z karty jak się okazało dostępne są w pełni
sezonu. Teraz frytki z kurczakiem albo możecie zjeść kanapki, które macie. - A
nie macie kanapek (hie, hie) – TO TYLKO KURCZAK Z FRYTKAMI. Co było robić.
Zdecydowaliśmy się na typową, lokalną atrakcję kulinarną (chyba regionalną)
kotlet z piersi kurczaka z frytkami. Do tego bukiet surówek z buraczków i
kapusty. Niezasmażanej. Wyszliśmy na taras, gdyż nadal nam było mało widoków,
zapachów i atmosfery wiosny.
Zresztą taras jak się okazało był
jedyną dostępną opcją. Bo. – A, państwo z pieskiem. Zapraszam na taras. Moja
odpowiedź nie padła, siłą zdusiłem ją w sobie. – Sama jesteś pieskiem. Klępo.
To taka figura metaforyczno-epitetyczno-stylistyczna. To jest Akita! – Nie
wygłosiłem jej jednak na głos gdyż nie lubię jak mi plują do obiadu.
Taras przestronny. Oprócz nas
przy sąsiednim stoliku siedziała grupa osób. Myślę, że chyba z daleka. Jeden z
nich mówił w języku co go nie rozumiem, ale były tam stwierdzenia takie jak
„hande hoh, polish shwaine”, halt, arbachtmacht frai, gott mit uns” i różne
takie. Nie wiem skąd pochodził, ale chyba zza granicy. Dwie towarzyszące mu
panie były chyba polkami. Kiedyś. Bardzo dawno temu. Może nawet składały jakąś
chatę w Biskupinie. No cóż. Bywa. W każdym razie zamówili specjalność zakładu i
miejscowy przysmak. Frytki i kurczaka z, co nie mniej ważne, bukietem sałatek. Jako,
że jesteśmy ludźmi światowymi nie przyszło nam nawet do głowy pacyfikować
najeźdźców tak już z miejsca. Postanowiliśmy poczekać, aż uiszczą rachunek.
Wspieranie miejscowej gospodarki to w końcu nasz patriotyczny obowiązek. Więc
siedzimy.
Myślę sobie. Może i wygnany na
taras. Może i nieakceptowany towarzysko z dużym, rudym Akitą. Ale, do q…r…w…y
woda dla zwierzęcia się należy. Posłałem więc córkę. Jeśli chcesz coś dostać
poślij słodkie i (hie, hie) niewinne stworzonko, a to dostaniesz. No i dostałem
michę wody. Cóż. Napiłem się a resztę oddałem zwierzakowi, który ją całkowicie
zignorował. Ciekawe dlaczego? Nic to myślę. Poczekamy na jedzenie. Może będzie
zjadliwsze. Tak więc czekamy sobie spokojnie na zamówiony przysmak kuchni
regionalnej gdy wtem słyszę – TATO!!!! Lisu (mój Akita) ma kleszcza!!!
Poderwałem się z miejsca. Dosłownie i w przenośni. – Gdzie? – Krzyczę. - O tu
mu łazi. Nasza nieoceniona słodka latorośl, jak zwykle wybrała najbardziej
odpowiednie miejsce i czas by zwrócić moją uwagę na pełzającego po sierści
pasożyta. Zebrałem bydle i wyrzuciłem z tarasu. Obcojęzyczni sąsiedzi patrzyli
na mnie co najmniej jakby rozumieli. Dziwne. Dumny z dobrze spełnionego
obowiązku usiadłem przy stole by rozkoszować się swoją Fantą. – TATO, TATO–
usłyszałem wrzask. - Co? – Odparłem elokwentnie. – Tu jest drugi. – Co było
robić zabrałem drugiego. Sąsiedzi patrzyli tak jakoś dziwnie. Trzydzieści sześć
razy później oświadczyłem. – Tamara! Przestań się zbliżać do tego psa! – Kątem
oka śledzę sąsiadów ze stolika obok. Dziwne pomimo, że pan nie rozumiał ani
słowa w ludzkim języku, to wyglądał jakby miał zamiar zwymiotować do swojej
regionalnej potrawy z kurczaka, frytek i bukietu sałatek. Nie mam pojęcia
dlaczego. Chyba nie przez kleszcze. W końcu ja je łapałem w palce i wyrzucałem
za balustradę werandy. A chciałem, żeby Tamara skończyła bo mi się już nie
chciało wstawać za każdym razem kiedy znalazła nowego. Niestety dzieci muszą
coś robić, bo inaczej się nudzą i przeszkadzają dorosłym w oczekiwaniu na
posiłek. Swoją drogą zaskakujące ile można smażyć kotleta i frytki. Bo o
bukiecie surówek nie wspomnę, zwłaszcza, że kapusta nie była nawet zasmażana.
Tak więc trzeba się czymś zająć. A że masa sierści z kleszczami leży tuż obok.
Potraktujmy to jak grę. Takie „Hidden objects”. Nie miałem serca odmawiać córce
tej zabawy. Zwłaszcza, że przy nosiła wymierne efekty w postaci coraz mniejszej
ilości kleszczy w sierści mojego Akity. Przy 67 kleszczu straciłem rachubę.
Okoliczni sąsiedzi opuścili przybytek w niejakim pośpiechu. Myślę, że
regionalna kuchnia im nie dopowiadała. Trudno się dziwić. Bukiet sałatek nie
grzeszył świeżością. Wyczyściwszy Akitę powróciliśmy do domku. Obiecaliśmy
sobie, że następnego dnia zbierzemy jeszcze więcej kleszczy by je przesiedlić.
Niestety następnego dnia zbieraliśmy ślimaki winniczki, 156 sztuk. Były pyszne.
Ja Loki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz