Ashke Inu. Domowa hodowla Akit Japońskich.

niedziela, 24 lipca 2016

Zagłebie kleszczowe



Wróciłem i wracając do tematu. Okolica, aż się prosi o spacer. Więc nie daliśmy się długo prosić. Poszliśmy. Las, brzeg jeziora, łąka spełniły wszelkie nasze oczekiwania i marzenia, a nawet więcej. Nie przypominam tylko sobie, w którym momencie marzyłem o kleszczach? Hmmm widocznie były to myśli podprogowe. Bo jak się okazało dostaliśmy dużą dawkę okoliczności przyrody. Słońce, woda, zieleń trawy, szum lasu i w promocji (oprócz bocianów) kleszcze. Odnoszę wrażenie, że wszystkie rośliny oferowały tego typu promocję. Kurde jak w hipermarkecie. Kup pęczek marchewek a otrzymasz trzy kleszcze w gratisie. Kapitalizm! Wtedy jednak jeszcze tego nieświadom, byłem szczęśliwy. Słonko, woda, zieleń. Akita szczęśliwy jak, nie przymierzając, świnia w pomidorach. 


Biega, nie szczeka, skacze, włazi do wody, oczywiście po kostki, bo inaczej się pomoczy. Pełnia szczęścia. Spędziliśmy upojne popołudnie wśród przyrody. Nawet nie przypuszczałem jak wiele tej przyrody postanowiło z nami spędzić wieczór. Obcowaliśmy z naturą dłuższy czas więc dopadł nas głód. Postanowiliśmy tedy poszukać miejscowej jadłodajni. Wiedzieliśmy czego szukamy- miejsca gdzie będziemy mogli rozkoszować się miejscową kuchnią, domowymi i regionalnymi przysmakami. W głowach już nam się kształtowały złociste frytki z miejscowych ziemniaków i panierowany schabowy wypieczony na złoto-chrupko. Lub może golonka w sosie piwnym z kiszoną kapustą, najlepiej zasmażaną... Znaleźliśmy jadłodajnię spełniającą większość warunków. Znaczy mieli otwarte, mieli frytki i kotlet z piersi kurczaka. Pozostałe opcje z karty jak się okazało dostępne są w pełni sezonu. Teraz frytki z kurczakiem albo możecie zjeść kanapki, które macie. - A nie macie kanapek (hie, hie) – TO TYLKO KURCZAK Z FRYTKAMI. Co było robić. Zdecydowaliśmy się na typową, lokalną atrakcję kulinarną (chyba regionalną) kotlet z piersi kurczaka z frytkami. Do tego bukiet surówek z buraczków i kapusty. Niezasmażanej. Wyszliśmy na taras, gdyż nadal nam było mało widoków, zapachów i atmosfery wiosny.


Zresztą taras jak się okazało był jedyną dostępną opcją. Bo. – A, państwo z pieskiem. Zapraszam na taras. Moja odpowiedź nie padła, siłą zdusiłem ją w sobie. – Sama jesteś pieskiem. Klępo. To taka figura metaforyczno-epitetyczno-stylistyczna. To jest Akita! – Nie wygłosiłem jej jednak na głos gdyż nie lubię jak mi plują do obiadu.  
Taras przestronny. Oprócz nas przy sąsiednim stoliku siedziała grupa osób. Myślę, że chyba z daleka. Jeden z nich mówił w języku co go nie rozumiem, ale były tam stwierdzenia takie jak „hande hoh, polish shwaine”, halt, arbachtmacht frai, gott mit uns” i różne takie. Nie wiem skąd pochodził, ale chyba zza granicy. Dwie towarzyszące mu panie były chyba polkami. Kiedyś. Bardzo dawno temu. Może nawet składały jakąś chatę w Biskupinie. No cóż. Bywa. W każdym razie zamówili specjalność zakładu i miejscowy przysmak. Frytki i kurczaka z, co nie mniej ważne, bukietem sałatek. Jako, że jesteśmy ludźmi światowymi nie przyszło nam nawet do głowy pacyfikować najeźdźców tak już z miejsca. Postanowiliśmy poczekać, aż uiszczą rachunek. Wspieranie miejscowej gospodarki to w końcu nasz patriotyczny obowiązek. Więc siedzimy.
Myślę sobie. Może i wygnany na taras. Może i nieakceptowany towarzysko z dużym, rudym Akitą. Ale, do q…r…w…y woda dla zwierzęcia się należy. Posłałem więc córkę. Jeśli chcesz coś dostać poślij słodkie i (hie, hie) niewinne stworzonko, a to dostaniesz. No i dostałem michę wody. Cóż. Napiłem się a resztę oddałem zwierzakowi, który ją całkowicie zignorował. Ciekawe dlaczego? Nic to myślę. Poczekamy na jedzenie. Może będzie zjadliwsze. Tak więc czekamy sobie spokojnie na zamówiony przysmak kuchni regionalnej gdy wtem słyszę – TATO!!!! Lisu (mój Akita) ma kleszcza!!! Poderwałem się z miejsca. Dosłownie i w przenośni. – Gdzie? – Krzyczę. - O tu mu łazi. Nasza nieoceniona słodka latorośl, jak zwykle wybrała najbardziej odpowiednie miejsce i czas by zwrócić moją uwagę na pełzającego po sierści pasożyta. Zebrałem bydle i wyrzuciłem z tarasu. Obcojęzyczni sąsiedzi patrzyli na mnie co najmniej jakby rozumieli. Dziwne. Dumny z dobrze spełnionego obowiązku usiadłem przy stole by rozkoszować się swoją Fantą. – TATO, TATO– usłyszałem wrzask. - Co? – Odparłem elokwentnie. – Tu jest drugi. – Co było robić zabrałem drugiego. Sąsiedzi patrzyli tak jakoś dziwnie. Trzydzieści sześć razy później oświadczyłem. – Tamara! Przestań się zbliżać do tego psa! – Kątem oka śledzę sąsiadów ze stolika obok. Dziwne pomimo, że pan nie rozumiał ani słowa w ludzkim języku, to wyglądał jakby miał zamiar zwymiotować do swojej regionalnej potrawy z kurczaka, frytek i bukietu sałatek. Nie mam pojęcia dlaczego. Chyba nie przez kleszcze. W końcu ja je łapałem w palce i wyrzucałem za balustradę werandy. A chciałem, żeby Tamara skończyła bo mi się już nie chciało wstawać za każdym razem kiedy znalazła nowego. Niestety dzieci muszą coś robić, bo inaczej się nudzą i przeszkadzają dorosłym w oczekiwaniu na posiłek. Swoją drogą zaskakujące ile można smażyć kotleta i frytki. Bo o bukiecie surówek nie wspomnę, zwłaszcza, że kapusta nie była nawet zasmażana. Tak więc trzeba się czymś zająć. A że masa sierści z kleszczami leży tuż obok. Potraktujmy to jak grę. Takie „Hidden objects”. Nie miałem serca odmawiać córce tej zabawy. Zwłaszcza, że przy nosiła wymierne efekty w postaci coraz mniejszej ilości kleszczy w sierści mojego Akity. Przy 67 kleszczu straciłem rachubę. Okoliczni sąsiedzi opuścili przybytek w niejakim pośpiechu. Myślę, że regionalna kuchnia im nie dopowiadała. Trudno się dziwić. Bukiet sałatek nie grzeszył świeżością. Wyczyściwszy Akitę powróciliśmy do domku. Obiecaliśmy sobie, że następnego dnia zbierzemy jeszcze więcej kleszczy by je przesiedlić. Niestety następnego dnia zbieraliśmy ślimaki winniczki, 156 sztuk. Były pyszne.
Ja Loki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz